Kolejna tegoroczna płyta warta przypomnienia, a raczej wspomnienia. Co prawda już dawno powinienem o niej napisać, bo ukazała się na początku tego roku i stoi u mnie na półce od ładnych kilku miesięcy.
Muzyka Wrong Object kojarzy mi się z Gentle Giant. Nie całkiem. Trochę. Ale zawsze. Dlaczego tak się dzieje? Albo dlatego, że ostatnio “Free Hand” i “Szklarnia” są u mnie “in heavy rotation” i jak Jasiowi z seksem, wszystko mi się z GG kojarzy. Albo faktycznie tak jest , że GG stanowi na Wrong Object inspirację. Albo nie stanowi inspiracji, tylko, że podobnej muzyki nie da się dobrze zagrać inaczej, bo Gentle Giant stworzyło coś w rodzaju wzorca i zrobić dobrze można to tylko tak, jak bracia Shullmanowie. A ponieważ jeden z utworów zatytułowany jest “Aquiring The Taste” (to nie jest cover utworu Gentle Giant, ale chyba coś ma to na rzeczy), wydaje się, że cała ta pisanina powyżej chyba nie ma wielkiego sensu. Ale wierszówka leci. Też i głuchy bym chyba był do spodu, gdybym nie usłyszał w trąbce Jean-Paul Estiévenarta świętej pamięci mistrza Milesa. Tych kilka nut, dodanych w odpowiednim momencie. Jak na “Kind of Blue” na przykład, albo “In A Silent Way”.
Jest to belgijska grupa nagrywająca dla amerykańskiej, prężnie działającej firmy Moonjune, specjalizującej się w fusion, bo płyty Włochów z DFA i Arti & Mesteri też ukazały się nakładem taj firmy. To zwykle takie specyficzne fusion, zawsze gdzieś zaczepione o rocka progresywnego. Może akurat w przypadku The Wrong Object tych związków nie ma zbyt dużo, ale coś tam jednak da się skojarzyć. Na stronie wytworni zespół jest określony jako “heavy avant-prog-jazz combo” i takie skomplikowane i dość zawiłe określenie wcale zgrabnie pasuje do tej muzyki, jednak do końca nie oddaje w całości jej charakteru – zbyt łatwo wymyka się ona wszelkim klasyfikacjom.
Na początek w “Sonic Riot” mamy “karmazynową” sekcję, metalowe riffy, jazzową trąbkę i klezmerskie dęciaki – jak tak ma być dalej, to ja to kupuję! Ale to tylko na początek – trochę niestety. Kolejne utwory wcale nie są gorsze, ale szkoda tej klezmerki, która na początku nadaje tej muzyce specyficzny klimat. Na całej płycie jest dosyć podobnie – rockowa sekcja, czasami bardziej karmazynowa, czasami bardziej metalowa i sekcja dęta ewidentnie jazzowa. Gitara opowiada się raz po tej, a raz po drugiej stronie. Głośno, mocno, z rockowym kopem i jazzowym feelingiem. Kto kogo w tym muzycznym przeciąganiu liny pokonał nie ma najmniejszego znaczenia, bo to połączenie przyniosło jeden z najciekawszych albumów tego roku. Nie będę się bardziej wgłębiał w muzyczne detale “Stories from The Shed”, pozostawię to zawodowcom, bo taka muzyka raczej nie jest w głównym nurcie moich zainteresowań. Sam czegoś tego rodzaju,nie szukam, raczej trafia to do mnie przypadkowo. Jeżeli natrafiam na coś intrygującego z tej półki, to mówię “Ojej!” i daję osiem punktów.