Norweska formacja Soup, po czterech latach od wydania Remedies, powraca z piątym już albumem. Wspomniana płyta pokazała ich szerszej grupie odbiorców, to zresztą po jej wydaniu muzycy wreszcie trafili do naszego kraju, dając koncert podczas 11. edycji Ino-Rock Festival w 2018 roku. W efekcie tego Visions stała się jedną z bardziej wyczekiwanych tegorocznych premier. Bo grupa Erlenda Vikena cieszy się wśród miłośników niebanalnego grania już sporą estymą.
I ten album ugruntuje ich pozycję, gdyż jest intrygujący i najzwyczajniej piękny jako całość. Poczynając od niejednoznacznych niekiedy, poruszających, czasami ponurych, pełnych refleksji dotykających ludzkiej osobowości, tekstów Vikena, poprzez wpisaną w nie wyjątkową okładkę, którą stworzył Lasse Hoile, a na muzyce kończąc.
Tej ostatniej nie jest wiele, ledwie pięć kompozycji zapisanych w niespełna 40 minutach. W zapowiedziach można było wyczytać, że będzie to album melancholijny, intymny i zarazem brutalny. Ten ostatni przymiotnik nie ma uzasadnienia w samej muzyce, bardziej chyba chodzi o ekstremalną emocjonalność, którą niesie ze sobą.
Z czym będziemy obcować pokazuje już pierwszy utwór, rozbudowany, 15-minutowy Burning Bridges, rozpoczęty łkającą gitarą we Floydowym stylu. A później wchodzi subtelny wokal Vikena wprowadzający w jego trochę odrealniony świat. Kompozycja ta też pokazuje jak zmieniło się brzmienie grupy. Jest jakby bardziej surowe i „analogowe” zarazem. W utworze imponuje szczególnie jego druga część, niezwykle bogato zaaranżowana, z dźwiękami skrzypiec, fletu i trąbki (to Giant Sky Orchestra w składzie Liv Brox, Ivan Ushakov i Emil Emilson Holemsland). Narastająca symfoniczność pięknie kumuluje tu powoli budowane emocje.
A jeszcze bardziej niesamowicie jest w następnym Crystalline (już tylko siedmiominutowym), rozpoczętym dźwiękami klasycznej gitary. To w niej głos Erlenda Vikena przywołuje mi najstarsze i najbardziej klasyczne nagrania The Moody Blues. Zresztą i klimat tych nagrań przypomina dokonania tej rockowej legendy z Birmingham. Jest w nich ten przejmujący smutek, obecny w najpiękniejszych ich nagraniach, czy ich nieco „skromniejszych” braci z Barclay James Harvest. Wystarczy posłuchać, mającego w sobie mnóstwo narastającego dramatyzmu, finału utworu, który przeradza się w szorstką ścianę post-rockowego zgiełku w stylu japońskiego Mono, drastycznie zresztą uciętą. Jeden z najważniejszych momentów płyty. Absolutnie!
Po nim pojawia się instrumentalny przerywnik, trwający nieco ponad minutę Skins. Zbudowany na dźwiękach pianina ślicznie wycisza emocje. A te ponownie narastają w Kingdom of Color i Skins Pts. 2-3. Kolejnych niespiesznych, melancholijnych utworach, ze smyczkowymi tłami ale też i ładnymi formami gitarowymi, jak solo w trzeciej części Skins. Przejmująca płyta, głównie pewnie dla wrażliwców ale też i dla tych, którzy potrafią się po prostu zatrzymać w tym pędzącym niemiłosiernie życiu.