Przepis na zupę. Weź szczyptę islandzkiego zioła Sigur Ros i dwie miarki klasycznych Floydów. Zamieszaj. Podgrzej ogniem wczesnego Stevena Wilsona, okraszając co chwilę nostalgią spokojniejszych Opethów i siarczystym pazurem tychże samych Szwedów. Zmniejsz ogień i powoli dolewaj melancholii Anathemy, bacząc uważnie by dobrze komponowała się z wypływającym na wierzch zawiesistą post-rockową omastą. Wrzuć Mogwaia, najlepiej wciąż żywego (nie przejmuj się, nie umrze). Wpatruj się w bulgoczące bąbelki, by upewnić się czy w potrawie jest wystarczająco serca, pasji i uduchowienia. Gdy tak będzie, całość czym prędzej wynieś na dwór. Koniecznie nocą, na tyle ugwieżdżoną by kosmiczny pierwiastek hawkwindowego space-rocka przeniknął potrawę na wskroś. Posyp dream-popową mieszanką przypraw, kuwerturą powstałą ze skrzyżowania, niech będzie ambitniejszych propozycji instrumentalnych Myslovitz z Coldplayem. No i mamy efekt finalny. Zupa po norwesku ze smakowitymi podrobami podsmażanej nowoczesności, lecz z odrobiną nieprzeterminowanej dinozaurzej kości zarazem. Podawać na ciepło z czerwonym winem. Voila...
"Pamiętam go, gdy odchodził
To nie tak jak wygląda
Bo to co mówimy może odmienić bieg wydarzeń"
W odmętach oceanu rocka progresywnego zawsze upatrywałem dwóch przewodnich dróg. Dwóch granych często unisono tematów, mieszających się ze sobą, buzujących i dających nam w konsekwencji nieprzeliczone art-rockowe wspaniałości. Ścieżka mroku, wijąca się jadowitymi zgrzytami Crimsona, Generatora Van Der Graafa czy różnorakich krautrockowych plemiennych obrządków. I ścieżka światła, wznoszona na bezchmurny nieboskłon najczystszymi anielskimi dźwiękami kapel typu Yes, Genesis czy niezliczonych włoskich kapel spod znaku Progressivo Italiano. W przypadku norweskiej załogi Soup mamy do czynienia ze świadomym wyborem tej drugiej drogi, lecz co ważne, obficie umoszczonej w post-rockowej transowości. Muzyczne światło jakie nam tu przyświeca nie jest jednak krystaliczne, bywa nieco przybrudzone, zamglone, w końcu mamy tu do czynienia ze Skandynawami, więc odrobina mrocznego mistycyzmu będzie powtykana to tu to tam, nie wywołując wszakże żadnej posępności, lecz raczej jakiś magiczny rodzaj uduchowionej melancholii. Mamy tu też sporą dawkę folkowej ni to radosnej frywolności, ni to wycofanej zadumy powodującą, iż między dźwiękami dosłownie czuć tchnienie borealnej przyrody. Wiatr dujący od skandynawskich fiordów. Opary unoszące się nad zmarzłymi dymiącymi wrzosowiskami. Lasy zamieszkałe przez praktykujących starodawne rytuały autochtonów. Górskie przestrzenie wypełnione jedynie jęczącymi echami odległej przeszłości. Zaiste wielka jest obrazowość tej muzyki.
"Pozwolili mu się ślizgać
Prawdziwie ignorując to kim był
Nie udawajcie zaskoczonych
Teraz nie ukryjecie tego
Kiedy wszystko co pamiętacie to chłopiec, którego opuściliście"
Kompozycyjnie jest tu mocno post-rockowo. Tak więc, wszystko będzie się tu rozwijać powoli, sukcesywnie narastać w głośnikach, aż do nieuchronnego w tego typu estetyce wybuchu nieskrępowanych niczym emocji. Lecz jest to post rock z gatunku tych sennych i onirycznych, kosmicznie oplatających słuchacza i bujających go do rytmu wybijanego przez bijące serca gwiazd. Nie znajdziemy tu zaś zgrzytów i chropowatych dźwiękowych lawin jakie zwykły na nas spuszczać załogi z kręgu Godspeed You! Black Emperor czy Isis. Rozbudowane długaśne suiciska nasączone są przemierzającymi przestrzenie nieprzebyte hawkwindowymi pasażami, spod których co rusz to wynurzają się melodyjne gitarowe arpeggia. Niesamowita zdolność do tworzenia chwytliwych melodii nasuwa niezobowiązujące skojarzenia z innymi norweskimi załogami typu Airbag czy Gazpacho, żeby nie rzec z bardziej ambitnymi propozycjami kosmitów z Muse. Lecz w żadnym wypadku nie wygląda to na jakiś podejrzany flirt z czczym mainstreamem. Ot może nieco z dream-popem, ale to przecież żaden wstyd. Bo niebywała szlachetność użytych tu składników owocuje naprawdę oryginalnym efektem końcowym.
"Zagubiony w ciemnościach nocy
Pozwólcie mu lśnić na nim
Czy możecie się z tym zmierzyć?
Czy widzicie jak wszyscy opuściliśmy go?
Pozwólcie mu lśnić na nim"
Nie od dziś wiadomo, że Skandynawowie są mistrzami muzycznych misteriów. Ale ci tutaj to aktualnie ścisła czołówka. Ekstraklasa tamtejszego grania. Serio. A za tym całym dźwiękowym kalejdoskopem stoi będący liderem Zupy Erlend Viken, muzyk który na podobieństwo jednego ze swoich idoli Stevena Wilsona zaczynał nagrywając swoje pierwsze dzieła we własnej zacisznej sypialni. Z czasem dojrzał, dobrał sobie równie utalentowanych muzyków i rozwinął skrzydła dziarskim krokiem wkraczając do czołówki skandynawskiej muzycznej awangardy. W jego muzyce soczystych wpływów słychać tak wiele, że moje powyższe próby wyliczania ich są jedynie mizerną namiastką jakiejkolwiek analizy, którą najlepiej dokonać osobiście, zapoznając się z całą płytą. Jako ciekawostkę warto dodać, że okładkę zaprojektował Lasse Hoile, ten sam który ozdobił cover arcydzieła Stevena Wilsona Hand Cannot Erase. I to nawiązanie wyraźnie widać już na pierwszy rzut oka na okładkę opakowania tej smakowitej zupy. Ale na miły Bóg, to wcale nie razi. Bo specyfika okładki, jak i samej muzyki jest jednak zupełnie inna. Typowo skandynawska. Nietuzinkowa. Oryginalna. Wciągająca. I smakuje wybornie. Ta zupa. Smacznego...