Przyznam szczerze, że w tym przypadku wymiękłem, szczęka mi opadła, ręce zwisły bezwładem, psy uciekły z pokoju z podkulonymi ogonami, jakby coś przeczuwały, a dziatwa pochowała się po domowych zakątkach. No bo jakże to? Miksy miksami, mieszanki mieszankami, a im bardziej skrajne ingredienty tym lepszy i bardziej zaskakujący efekt. Wiadomo. Ale pod postacią jankesko-szwajcarskiego projektu o niemal hip-hopowo brzmiącej nazwie Zeal & Ardor kryje się symbioza składników jakich do tej pory razem jeszcze nie uświadczyłem. Z jednej strony czarna muzyka gospel, jakby nie było kojarzona z religijną chrześcijańską żarliwością, podlana rozgrzewającym, bluesowym sznytem amerykańskiego południa. A z drugiej, jak gdyby nigdy nic, trącący leśnymi diabołami surowy black metal, od którego na głośnikach porobią się lodowe sople. Wszystko to zmieszane w tak luzacki sposób, że brzmi niepretensjonalnie i uczciwie, kopiąc zadek słuchacza, aż idą wióry i drzazgi.
Religijny żar poprzetykany jest elektronicznymi eksperymentami, blackowa srogość bluesowym feelingiem, zaś modlitewne, negro-zaśpiewy bez żadnych skrupułów deptane są szatańskim skrzekiem, przywodzącym na myśl leśnych norweskich wojowników biegających z wymalowanymi twarzami i mieczami po ośnieżonych skandynawskich lasach. Gdyby wziąć Burzum, Darkthrone, Toma Waitsa, Howlin Wolfa oraz mistyczną atmosferę mszy gospel i zmieszać to wszystko w jakimś diabelskim tyglu, to efekt byłby mniej więcej taki jak twórczość Zeal & Ardor. Mimo iż cała historia kapeli zaczęła się od zrobionej dla beki ankiety, w której pytano o dwa najbardziej antagonistyczne gatunki muzyczne, to efekt finalny wygląda uczciwie, szczerze i bardzo, bardzo efektownie. Ciekawą sprawą był happening, na którym przed koncertem zespołu można było wypalić sobie rozgrzanym żelazem logo na... no właśnie można było to zrobić na płycie, lecz kilku fanów zdecydowało się uczynić to z własnym ciałem. Tego nie spodziewał się nawet pomysłodawca akcji, lider Zeala Manuel Gagneux, który zakładał że wszystko skończy się jako żart. Cóż, jak widać bycie fanem tak żarliwych zespołów to nie bułka z masłem. Ja pozostanę przy puszczeniu sobie drugiego albumu zespołu, co właśnie czynię. Polecam wszystkim poszukującym. No i czekam na fuzję Zenka Martyniuka i King Crimson.