Najpierw pojawił się 17 minutowy singiel zatytułowany „Murder Most Foul”, będący najdłuższym utworem Dylana w jego karierze. Jest to opowieść o zabójstwie Johna F. Kennedy’ego, którą dzięki delikatnej orkiestracji i swoim najbardziej zawziętym śpiewie, Dylan przeobraża w jedno z najbardziej przeżartych wydarzeń XX wieku z nowym poczuciem tragedii. Detale są krwawe i gotyckie: „To był mroczny dzień w Dallas, listopad’63/ Dzień, który będzie żył wiecznie w niesławie/ Prezydent Kennedy był w szczytowej formie/ Dobry dzień by żyć i dobry dzień by umrzeć/ Prowadzony na rzeź, jak ofiarny baranek/ Rzekł: „Chwileczkę, chłopcy wiecie kim jestem?”/ „Oczywiście, że tak. Wiemy kim jesteś”./ Wtedy odstrzelili mu głowę, gdy był jeszcze w samochodzie”. I dalej: „Zabijemy Cię z nienawiścią, bez grama szacunku”. Dylan winę za zabójstwo przypisuje zbiorowemu złu. W trakcie piosenki pole widzenia wykracza poza jedno słynne zabójstwo. Amerykańska historia naznaczona idealizmem i postępem rozsypuje się jak źle skrojona układanka: „Zagraj „Please Don’t Let Me Be Misunderstood”/ Zagraj dla Pierwszej Damy, nie czuje się dobrze/ Zagraj Dona Henleya, zagraj Glenna Freya/ Idź na całość i pozwól, by to przeszło obok”. Ale Dylan mówi nam jeszcze jedno: „W dniu, w którym go zabili, ktoś powiedział do mnie/ Synu, era antychrysta dopiero się zaczęła” i wydaje się, że wierzy w to proroctwo.
Pojawianie się „Rough and Rowdy Ways”, pierwszego zestawu oryginalnych piosenek 79-latka od 2012 roku, jest dobra okazją do ponownego przyjrzenia się historii Dylana jako piosenkarza protestującego, szczególnie nastawionego na rasową niesprawiedliwość. Śpiewał o dyskryminacji, niezbadanych morderstwach i stosowaniu przez organy władzy gazu łzawiącego w 1963 roku w „Oxford Town”. Opłakiwał fałszywe uwięzienie czarnego boksera w „Hurricane” z 1975 roku. Nowa płyta nie jest wprawdzie albumem protestacyjnym, ale utwory napisane zostały w charakterze „trance”, co oznacza, że ich teksty są senne i impresjonistyczne. Pamiętasz obraz Moneta „Impresja, wschód słońca”, to właśnie ta senność charakteryzuje teksty na nowym albumie Dylana. To dzieło pesymistycznej Americany. Z halucynacyjnym zapałem Dylan ozdabia totemy zachodniej kultury, rozkoszując się upadkiem i daremnością, podsumowując typowym swoim cynizmem: „Jestem tylko pionkiem w ich grze”.
Chociaż reszta muzyki na „Rough and Rowdy Ways” podąża w kierunku „Morder Most Foul” to zespół towarzyszący Dylanowi ociera się o bluesowe i countrowe riffy by z miłością dopieścić monotonne dźwięki łącząc je z wampirycznym wokalem. Rezultatem są piosenki o wielkim nadmiarze i dokuczliwej znajomości. Dylan zabiera cię do miejsc, które znasz i mówi ci, że przez cały czas byłeś pod kontrolą. Ale Dylan dobrze się bawi, bełkocząc i jęcząc najgłupsze sylaby, maluje portret pełen werwy przeszytej przerażeniem. Przerażeniem Ameryką i jej historią. Już pierwszy wers płyty: „Dzisiaj, jutro i wczoraj też/ Kwiaty umierają jak wszystko” nawiązuje do poematu słynnego piewcy Ameryki, Walta Whitmana. Koncentracja na śmierci i doczesności obowiązuje na całej płycie. Te lata życia na Ziemii kończą się, podobnie jak kończy się Ziemia. A wszystko zabija mamona, chciwa, chytra suka. Przemierzając amerykańską czasoprzestrzeń, Dylan powołuje się na symbole, mity i duchy przeszłości. W kalejdoskopowym świecie tego autora, zaroiło się znowu od polityków, poetów, wędrowców, gangsterów, złodziei i grzeszników. W „I Contain Multitudes” przywołani zostają jednym tchem: Anna Frank, Indiana Jones i The Rolling Stones. Nadal aktualne pozostaje pytanie: Co się z nami stanie i co powinniśmy w tym momencie zrobić? Galeria postaci w następnych utworach powiększa się nieustannie. Generał Patton, Elvis Presley, Marlon Brando, Martin Luther King i wielu innych. Dylan pokazuje cywilizacyjne procesy, jednocześnie również ludzką siłę i słabość, żądzę władzy i podłość. Naprawdę nie ma znaczenia jaki jest konkretny temat, ciągnący się od piosenki do piosenki. Może to być religia ("Goodbye Jimmy Reed”), miłość („I’ve Made Up My Mind to Give Myself to You”) albo sztuka („Mother of Muses”). W „Key West (Philosopher Pirate)”, serenadzie o miasteczku na Florydzie wraca do pogrzebowych, kwiatowych obrazów. Gdy akordeony wzdychają, Dylan opisuje hibiskusa, bugenwillę jako kwiaty toksycznej rośliny. Można by powiązać te teksty z wiekiem Dylana, gdyby jego katalog nie był pełen apokaliptycznych ostrzeżeń o ulewnych deszczach i powolnych pociągach. Dylan zadaje kłam przekonaniu, że zatracił już zmysł kompozytorski. Utrzymany w bluesie „False Prophet” wręcz wrzuca nas na ciemny brzeg rzeki Mississippi. Ta naturalność brzmienia i stylowość wykonania szybko wciąga słuchacza. Ostatnia płyta Boba Dylana wyrasta na ważne wydarzenie muzyczne. Kto wie, czy to nie jest już ostatni album tego wielkiego Artysty. Gdy reporter Douglas Brinkley zapytał ostatnio Dylana, czy jego zdaniem świat „przekroczył punkt, z którego nie ma powrotu” Dylan odpowiedział, przyznając się, że tego się obawia . Następnie dodał: „Ale dotyczy to tylko osób w pewnym wieku, takich jak ja i ty, Doug. Mamy tendencje do życia w przeszłości, ale to tylko my. Młodzież nie ma takiej tendencji”. Ta odpowiedź przychodzi na myśl, gdy słucham „Crossing in Rubicon, w której Dylan śpiewa: „Przekroczyłem Rubikon czternastego dnia najniebezpieczniejszego miesiąca w roku/ W najgorszym czasie, w najgorszym miejscu”.
Ostatnia płyta Mistrza? Pradopodobnie tak. Tym bardziej wsłuchajmy się w nią i doceńmy.