Brytyjscy progmetalowcy z Haken nie zwalniają tempa. Po tegorocznym, bardzo udanym DVD, L-1VE, oferują piąty studyjny materiał zatytułowany Vector. Wydaje się, że grupa na wydanym pięć lat temu przełomowym The Mountain znalazła swoją niszę i swój styl, który pielęgnuje po dziś dzień. Tym samym trudno ich już dziś pomylić z kimś innym i to wielka zaleta ich grania. Rozpoznawalny na kilometr wysoki wokal Rossa Jenningsa skontrastowany z techniczną i ciężką formą całości to ich znak firmowy.
Vector jest naturalnym rozwinięciem pomysłów z Affinity. Tym razem jednak jest chyba jeszcze bardziej metalowo i riffowo. Artyści ekstremalnie zagęszczają fakturę niektórych kompozycji. Od masywnych, ciemnych i poszatkowanych riffów, wspartych głębokim, szarpanym basem, jest aż duszno. Nie da się ukryć, że wszystko to jest mocno pokomplikowane i to z matematyczną precyzją. Do tego artyści dorzucają sporo niebanalnych figur elektronicznych, chwilami nadających całości industrialnego posmaku, jak w instrumentalnym Nil by Mouth. W tym kontekście techniczna biegłość sekstetu musi imponować i budzić szacunek. Tym bardziej, że precyzyjna produkcja oddaje potęgę ich brzmienia i najważniejsze walory takiego grania. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, jest bardzo selektywnie i przestrzennie.
A jednak wydaje się, że tym razem ta techniczno - produkcyjna strona przeważa nad istotą samych kompozycji. Pamiętam, jak swego czasu, fanów progmetalu rozgrzewały dyskusje na temat tego, jak to ikona stylu, nowojorczycy z Dream Theater, zaczynają zjadać własny ogon, stawiając bardziej na techniczną biegłość i solowe popisy, niż atrakcyjność kompozycji. Nie chcę broń Boże powiedzieć, że Haken zaczyna to dopadać, bo to w dalszym ciągu muzyka, która swoim rozmachem może zaimponować fanom dosyć ekstremalnego, poszukującego grania. Jednak tym razem zdecydowanie zabrakło tym dźwiękom większej ilości oddechu oraz dobrych, nośnych tematów, którymi wcześniej muzycy sypali jak z rękawa. Tu tego wabika za bardzo nie ma.
Okej, album rozpoczyna intrygujące, niespełna dwuminutowe intro w postaci Clear, majestatyczne, wręcz o symfonicznym rozmachu, z chwytającą melodią (pewnie otwierać będzie koncerty grupy podczas nadchodzącej trasy). Są też fajne trip-hopowe wtręty w takim Puzzle Box (dla mnie najlepszej kompozycji w zestawie), czy jazzujący Host z klimatyczną partią Miguela Gorodiego na skrzydłówce. Wszystko jednak jest drobinką przy istnej nawałnicy technicznych riffowych łamańców. Mając pewnie świadomość tej intensywności, tym razem artyści postawili na większą zwartość i zaserwowali najkrótszy album w swojej historii, wpisany w winylowe trzy kwadranse. Album o charakterze konceptu, tradycyjnie u nich podejmującego niełatwe tematy, tym razem z zakresu psychologii i psychoanalizy.