Istniejącą od sześciu lat brytyjską formację Haken okrzyknięto już gdzieniegdzie nową nadzieją europejskiego progresywnego metalu. Przyznam otwarcie, że po „lekturze” dwóch pierwszych albumów grupy, wydanego w 2010 roku debiutanckiego Aquarius i rok młodszego Visions, daleki byłem od zachwytów i peanów na cześć zespołu. Ot, dobre, solidne granie w konwencji bliskiej progresywnego metalu. Nie robiłem sobie zatem wielkich nadziei, gdy tylko muzycy ogłosili wieść o rychłej premierze swojego trzeciego dzieła.
No i… pomyliłem się. Bo The Mountain jest ich absolutnie najbardziej dojrzałym i pewnie najlepszym albumem w dotychczasowym dorobku. Zacznijmy od etykietek. The Mountain pokazuje bowiem, że muzyczna wizja kapeli założonej przez Richarda Henshalla zdecydowanie wykracza poza ramy progresywnego metalu. Oczywiście, charakterystycznych progmetalowych cech jest tu sporo. Długie muzyczne formy, cięte i mocarne gitarowe riffy, wreszcie ciągłe zabawy rytmiką. Z drugiej jednak strony - słuchając sekstetu - mam nieodparte wrażenie, że dla panów wspomniane ramy są za ciasne. Nie mogą usiedzieć w miejscu, cały czas mieszają, kombinują, bawią konwencjami, momentami ocierając się wręcz o muzyczny eksperyment. I naprawdę są w tym wyraziści, a same kompozycje nie sprawiają wrażenia przeładowanych, choć z pewnością do najłatwiejszych nie należą i wymagają od odbiorcy muzycznej wprawy, osłuchania i przede wszystkim cierpliwości.
Całość zaczyna krótki, nastrojowy The Path z dominującymi dźwiękami pianina, pachnący delikatnie postrockowymi klimatami. Jako swoiste intro zgrabnie wprowadza do następującego zaraz po nim Atlas Stone – jednego z najlepszych numerów na płycie, wykorzystanego zresztą do promocji krążka. Dobra melodia (to, wbrew pozorom, silna strona ich utworów), soczyste riffy oparte na szaleńczo połamanej rytmice, do tego okraszone gdzieś na początku partią chóru. Już w tej kompozycji muzycy otwarcie flirtują z jazzem i nie jest to ich ostatni ukłon w tę stronę. Pojawia się chociażby w następnym, zaskakującym Cockroach King, w którym wykorzystano wokalny kanon i tym samym zbliżono się do stylistyki muzycznej burleski, czy wodewilu. Jawnie też tu panowie czerpią z karmazynowej spuścizny. Zresztą zagrywki wychodzące niemalże spod palców Roberta Frippa usłyszymy także w In Memoriam, czy Falling Back To Earth. W innym, wartym zauważenia numerze, prawie jedenastominutowej Pareidolii, gitara gra z kolei bardziej orientalnie, zaś klawisze „cytują” przez chwilę samego Jordana Rudessa. Muzycznych cytatów jest zatem sporo, układają się one jednak w wyjątkowo przemyślaną całość. A że panowie potrafią zagrać prościej, ba, wręcz przebojowo, świadczy Because It's There. Rozpoczęty iście akademickim chórem ma totalnie nośny refren (prawie Beatlesowskie harmonie) podbity wyrazistą i melodyjną partią basu. The Mountain to mocna i inteligentna rzecz. Warto poświęcić jej trochę z czasu.