Dobrze, że ta płyta powróciła „do żywych” w tej winylowej postaci. Także i dla naszego serwisu, bo przy okazji pisania tego tekstu zauważyłem, że Albionowego debiutu… nie ma (!) w przepastnej bazie naszych artrockowych recenzji. Jest zatem doskonała okazja, aby tę delikatnie wstydliwą zaległość nadrobić.
Tym bardziej, że to z pewnością jeden z najważniejszych krążków polskiego neoprogresywnego rocka. Neoproga, który w połowie lat dziewięćdziesiątych pukał do Europy i był tam zauważany. Przypomnę, że rok przed wydaniem tej płyty, w 1994 roku, światło dzienne ujrzał klasyczny już Moonshine warszawskiego Collage, a rok po premierze Albion, pojawił się niezapomniany debiut Quidam. Przyznać trzeba z dzisiejszej perspektywy, że piękne to były czasy. I to w nich rodziła się ta muzyka. Można się zatem nie dziwić słowom wypowiedzianym niedawno ze sceny krakowskiego kina Kijów przez szefa Lynx Music, Ryszarda Kramarskiego, który zapowiadając występ powracającego po latach zespołu stwierdził, że dla niego Albion zawsze był najlepszym progresywnym bandem w naszym kraju. Cóż, faktycznie wielu starych fanów proga (tak, tak, ten album za chwilę będzie obchodził ćwierćwiecze!) spogląda na te wczesne dokonania Albionu z dużym sentymentem ale i z atencją do tych, prawie już kultowych dla nich, dźwięków.
Nie ukrywam, że i mnie blisko do takiego spojrzenia, bo ponad dwadzieścia lat temu, gdy nie zalewała nas każdego dnia sterta nowych płyt, takie wydawnictwo stawało się czymś wyjątkowym. Płytą, której można było poświęcić mnóstwo czasu na kolejne odsłuchy. I zapamiętać nie tylko każdy utwór, ale wręcz każdy dźwięk i każdy muzyczny niuans. I pewnie dlatego, gdy dziś słucham tej płyty, mam wrażenie, że to ich taki „progresywny greatest hits”. Wszak wśród ośmiu zapisanych tu kompozycji znajdują się prawdziwe już perełki naszego proga, jak przejmujące Sarajewo, pięknie bujający Scarecrow, czy mroczna, wręcz psychodeliczna i muzycznie intrygująca Golgotha. A przecież każda tu kompozycja ma swój niesamowity urok zapisany w zapamiętywalnej melodii, w świetnie zagranym gitarowym solo przez Jerzego Antczaka, w ciepłych i głębokich klawiszowych tłach, czy wreszcie w wokalnych partiach Anny Batko. Jej natychmiast rozpoznawalna barwa głosu czyniła ją dla wielu muzyczną osobowością na prężnie rozwijającej się wówczas naszej neoprogresywnej scenie.
I z powyższych powodów trudno mi dziś rozkładać na czynniki pierwsze poszczególne utwory, czy ich fragmenty. Czy to zgrabną folkowość w krótkim, balladowym Shadow, bujającą sekcję rytmiczną w porywającym Burning, czy wreszcie przyjemną delikatność You. Bo sam album jest pozycją obowiązkową dla wszystkich ceniących sobie niebanalne granie ubrane w niesztampowe, wielowątkowe formy. Granie, które pachnie wszak za każdym razem dobrą piosenką. I choć niektórzy ponarzekają, że trochę się już to wszystko zestarzało a w samym brzmieniu czuć jednak upływ czasu (także i na tym winylu), to jednak uroku tym tworzonym kiedyś dźwiękom nikt nie odbierze.
Warto jeszcze odnotować, że na potrzeby tego winylowego wydania zmieniono zasadniczo kolejność utworów, wypadły też dwie kompozycje: Mad Look In My Eyes i Shadow (Instrumental). Przypomnę też, że to kolejne życie tego materiału, wszak w 2006 roku trafił on na dwupłytowe wydawnictwo Remake.