Jest kilka elementów w muzyce Albionu, które czynią ją naprawdę niebanalną. Wychodzącą jakby poza progresywną łatę, jaką tej krakowskiej formacji wiele lat temu nałożono. Ba, wśród wielu traktowana jest już niemalże jak ikona, czy legenda tego stylu w Polsce. To oczywiście efekt wydanego już dwadzieścia trzy lata temu, niezwykle cenionego debiutu (który zresztą niedawno trafił na winylowy krążek) ale i niespiesznego, powolnego dozowania swojej nowej muzyki. Muzyki, która praktycznie nigdy nie schodziła poniżej pewnego poziomu.
I tak samo jest w przypadku You`ll be mine. Trochę długo rodził się ten album, fani musieli nań czekać aż sześć lat. Ale było warto. Choćby dlatego, że po ponad dwudziestu latach powróciła do Albionu Ania Batko. Jej wokalne partie, raz to eteryczne, subtelne, innym razem pełne emocji i ekspresji, są prawdziwą ozdobą płyty i jednym z tych elementów, dzięki którym ich muzyka jest czymś więcej, niż standardowym neoprogiem. Ponadto, po dłuższej przerwie, pojawili się na płycie grupy Rafał Paszcz i Paweł Konieczny - muzycy tworzący sekcję rytmiczną. Głęboki, zawsze eksponowany bas tego drugiego oraz mająca sporo feelingu gra Paszcza też dodają temu krążkowi jakości. Wystarczy posłuchać jak to wszystko zgrabnie buja w Does anybody count. No i jest jeszcze jeden, nieodzowny element tej układanki - Jerzy Antczak. Nie tylko odpowiedzialny wraz z zespołem za muzykę, ale też za teksty, produkcję i firmowe już, gitarowe formy solowe.
To niedługi, ale treściwy album. Jego niespełna trzy kwadranse, każą się domyślać, że wcześniej, czy później rzecz trafi na czarną płytę. I dobrze, bo miło będzie posłuchać charakterystycznego brzmienia tej muzyki, bardzo przestrzennego i pełnego selektywności pozwalającej na wyłapanie aranżacyjnych smaczków.
Już krótki, rozpoczynający całość, Call it a sin pokazuje jak niejednowymiarowe i wielobarwne są pomieszczone tu kompozycje. Jego pierwsza część jest bardzo ascetyczna, tylko głos i dźwięki gitary, za chwilę jednak, za sprawą rytmu i gitarowych figur, lekko dotykamy stylistyki flamenco. Sam utwór w ostatniej minucie wybucha jednak potężną i majestatyczną gitarową tyradą Antczaka oraz symfonicznymi wręcz partiami instrumentów klawiszowych. Call it a sin jest bardzo naturalnym wprowadzeniem do następnego Lullaby. Z pozoru może jednostajnego, zbudowanego na akustycznych brzmieniach gitary i ciepłych klawiszowych tłach, jednak z czasem, za sprawą kulminacji gitarowej figury, zyskującego pewnego żaru. O Does anybody count już pisałem wyżej, to jedna z najlepszych tu kompozycji. W przeciwieństwie do Lady Death, której klawiszowy motyw pojawiający się już na początku burzy dla mnie nieco klimat płyty. Potem jednak jest już tylko intrygująco. Jak w czerpiącej początkowo z world music kompozycji tytułowej ozdobionej dodatkowo kolejną gustowną solówką, albo w jakże kontrastowym Doubt, w którym akustyczny początek zostaje wkrótce zderzony z bardzo agresywną gitarą a w samej końcówce z ambientowymi rozwiązaniami. Sporo metalowego ciężaru jest w finale Hell. W nim jednak dostajemy i plemienne bębny, ale też i małą dozę rockowej psychodelii.
Fajnie że wrócili. I to nie tylko w studyjnym wydaniu. Bo na scenie też pokazują formę, a nowe numery bronią się absolutnie. Wszak pochodzą z bardzo dobrej płyty.