Przyznam otwarcie, że z dużym dystansem i podejrzliwością patrzyłem na ten nowy album Areny. Bo w zasadzie pojawił się tak znienacka (przypomnę, że tak naprawdę jego oficjalna premiera ma miejsce 25 maja), bez wielkiego szumu medialnego. Odnosiłem wrażenie, że zespół bardziej promuje Double Vision Tour, którego nazwa jest nieco myląca, wszak artyści odgrywają podczas niego w całości obchodzący XX- lecie The Visitor a z nowej płyty proponują ledwie dwa okruchy. Do tego ta premiera krążka przypadająca praktycznie na koniec trasy. Co prawda fani na koncertach mogą już płytę kupić, jednak z nową muzyką stykają się zupełnie na świeżo, bez przygotowania. Dla mnie, jako słuchacza, to sytuacja średnio komfortowa. Cóż, tak sobie to muzycy wymyślili. Czy kryje się za tym jakaś niepewność z ich strony, co do siły nowej muzyki?
Odpowiedź nie należy oczywiście do mnie, choć słuchając Double Vision (którego tytuł jest taki sam jak kompozycja zamieszczona 20 lat temu na The Visitor) trzeba stwierdzić, że muzycy mają prawo być zadowoleni ze swojej nowej produkcji utrzymanej w dobrze znanej fanom stylistyce. Z drugiej strony, nie będzie to z pewnością płyta wyjątkowa w ich dyskografii, z której słuchacze w przyszłości, podczas Arenowych występów, domagaliby się odegrania paru numerów.
Pisząc wyżej o płycie „utrzymanej w dobrze znanej fanom stylistyce” mam na myśli przede wszystkim Arenę po 2011 roku, już z „ery Paula Manziego”. Przypomnijmy, że grupa na albumie The Seventh Degree Of Separation uprościła nieco formę, oferując nagrania bardziej zwarte, przebojowe i odchodzące tym samym od symfonicznych, wzniosłych rozwiązań. Na The Unquiet Sky nastąpił powrót do grania progresywnego i mrocznego, o bardziej progmetalowym zabarwieniu. I Double Vision jest w moim odczuciu muzyczną kontynuacją poprzednika. Na krążku nie znajdziemy charakterystycznych dla nich jeszcze w XX wieku patetycznych, artrockowych kompozycji, okraszonych rozbudowanymi partiami solowej gitary, czy instrumentów klawiszowych. Gitara solowa Johna Mitchella „ginie” tu między dominującymi ciężkimi riffami. Takie progmetalowe figury znajdziemy i w otwierającym całość Zhivago Wolf, i w promującym album The Mirror Lies, ale też i w Paradise Of Thieves, bądź Red Eyes. W tej sytuacji jego solo w takim Scars wygląda blado na tle wyrazistych tematów sprzed lat.
To płyta nierówna, nie utrzymująca uwagi słuchacza przez cały czas jej trwania. Bo nie wszystkie melodyczne tematy są tu atrakcyjne. Z pewnością podobać się może Zhivago Wolf bujający w dosyć podobny sposób do The Great Escape z The Seventh Degree Of Separation. Moment, gdy Manzi śpiewa Zhivago wolf playing in my mind, ma bardzo podobny feeling do fragmentu, gdy w The Great Escape śpiewa Can anybody hear me? So much to say… Udany jest też wspomniany The Mirror Lies i Paradise Of Thieves z fajnym refrenem. Odpocząć od dosyć intensywnego gitarowego grania pozwala jedyna tu ballada, Poisoned. Bez perkusji, z brzmieniem klasycznej gitary i klawiszowych teł oraz emocjonalnym śpiewem Manziego. Gdy słuchałem jej na koncercie jeszcze nie ruszała, ale po kolejnych odtworzeniach mogę ją szczerze polecić.
Album kończy prawie 23 – minutowa suita The Legend Of Elijah Shade. W ten sposób artyści nawiązali niejako do konstrukcji Immortal?, na którym też znalazło się sześć kompozycji krótszych i jedna suita. Wówczas było to prawie 20 – minutowe Moviedrome. Cóż, nie jest to dzieło, którego słucha się z wypiekami na twarzy od początku do końca. Ma dobre pierwsze minuty, jednak potem kompozycja zaczyna się dłużyć, choć to składający się z siedmiu części różnorodny utwór (co ciekawe, pierwsze, na biało zapisane, litery tytułów tych części układają się w słowo „Visitor”). Szkoda też, że ta kompozycja, poświęcona bohaterowi skazanemu na wieczną samotność z powodu swojej mocy (tytułowy Elijah Shade), nie ma jakiegoś spektakularnego finału, godnego progresywnej formy, w jakiej ją przygotowano. Płyta została wydana bardzo atrakcyjnie, z bogatą książeczką i wzbudzającą nieco kontrowersji okładką. Trzyma poziom, niemniej jest chyba nieco słabsza od ostatnich albumów formacji.