Now the past is over but you are not alone
Together we'll fight Sylvester Stallone
We will not be dragged down in his South China Sea
Of macho bullshit and mediocrity
Tak kiedyś kończył się album „Radio KAOS”. Konia z rzędem temu, kto przewidział, że po niespełna trzech dekadach życie dopisze do tych słów ironiczną puentę…
Był kiedyś taki film „Spokojnie, to tylko awaria” – całkiem udana kontynuacja „Czy leci z nami pilot?”, tym razem rozgrywająca się na wahadłowcu, w niezbyt odległej przyszłości. W tle jednej ze scen widniał plakat filmu „Rocky XXXVIII” – z siwym, wychudzonym, zgrzybiałym Stallone’em w bokserskim wdzianku, cherlawie prężącym wątłe już muskuły… Stalowy Sylwek, choć w pewnym momencie potrafił mimo wszystko wysiąść z pociągu o nazwie „Rocky”, nie przestał okazjonalnie odcinać kuponów od swej najsłynniejszej roli. A Roger? No cóż, poszedł w jego ślady…
Pod koniec lat 80. Waters stwierdził, że jeśli miałby jeszcze kiedyś wystawić „The Wall”, to tylko i wyłącznie wtedy, gdy runie Mur Berliński. Gdy takoż się stało – dostaliśmy od Rogera słynny koncert w Berlinie, udokumentowany i filmem, i płytą (fakt, mocno dosztukowanymi w studio). I w sumie na tym powinno się skończyć, zwłaszcza że w parę lat później ukazało się dzieło skończone, absolutne – „Amused To Death”, prawdziwe Watersowskie magnum opus. Ale się nie skończyło. Najpierw był album koncertowy z zapisem oryginalnego, floydowskiego spektaklu z lat 1980-81, który nic nowego specjalnie nie wnosił, ale był interesującym uzupełnieniem dyskografii Floydów; potem box z cyklu Immersion, który sprawiał już niestety wrażenie lekkiego wyciągania kasy od wiernych fanów; do tego sam Waters postanowił odkurzyć „The Wall” i wbrew wcześniejszym deklaracjom ruszył w wielką trasę koncertową. Teraz dostajemy film i podwójny album koncertowy; w sumie, licząc film Parkera, to już szósta zarejestrowna wersja „Muru”…
Trochę kosmetycznych zmian niby jest – w instrumentalnym rozwinięciu “Run Like Hell” pojawia się odjazdowa, improwizowana część, jakiej wcześniej nie było, nieco przerobiono "The Show Must Go On", “Outside The Wall” zagrano w wersji nieco przypominającej moją ulubioną – tą z filmu Parkera, a w „The Trial” sędzia krzyczy „tear down this fucking wall!” Do tego szereg razy (choćby w „In The Flesh”) bardziej wyeksponowano partie Hammondów (w wykonaniu Watersa jr.). No i mamy płytową premierę „The Ballad Of Jean Charles De Menezes” (poświęconej pamięci Brazylijczyka zastrzelonego przez policję podczas obławy po zamachu terrorystycznym w Londynie w 2005). Generalnie jednak dostajemy po raz kolejny to samo, doskonale znane dzieło: głos Watersa, choć znać już po nim upływ czasu, niewiele traci ze swej charakterystycznej barwy, gitarzyści ładnie odgrywają partie Davida, niewiele dodając od siebie. I w sumie to mocno dziwi – wszak Waters ma w dorobku inne arcydzieło, do tego stworzone całkowicie solo, bez pomocy Gilmoura czy Ezrina, do tego z biegiem lat tylko (niestety) zyskujące na aktualności, poza tym nagrał parę innych udanych płyt… Czemu się tak biedak czepił tego Muru? Czemu ciągle, po trzydziestu sześciu latach nie potrafi wyjść z cienia tego epokowego dzieła? Niby chodziło o nowe możliwości przedstawienia scenicznego „The Wall”. Niby, bo… Cóż, jakoś od dłuższego czasu właściwie żadnych konkretów co do nowej, rockowej płyty Rogera nie ma. Niby pojawiają się kolejne zapowiedzi, że już powstaje, ale… Już w 2002 Waters chwalił się, że pracuje, że nagrywa, na „Flickering Flame” pojawił się premierowy utwór, tu coś tam nagrał do filmu, tu wydał singla, ale… Bardzo chciałbym usłyszeć w dającej się przewidzieć przyszłości nowe, premierowe dzieło Rogera, ale wydanie zamiast tego kolejnego wariantu „The Wall” (od czego jeszcze w roku 1982 Waters stanowczo się odżegnywał, rezygnując z wydania ścieżki dźwiękowej do filmu Parkera, bo nie chciał wciskać słuchaczom kolejnej wersji tego samego…) nasuwa raczej mało optymistyczne wnioski co do kondycji twórczej Rogera. (Tak, wiem, że zapowiedział, że już na pewno nagrywa, że wydaje w tym roku. Tylko że to samo słyszeliśmy i rok, i dwa lata temu…) A że „The Wall” ciągle sprzedaje się nieźle… Cóż, pecunia non olet. A rozwody i mieszkania na Manhattanie są kosztowne…
Tak wychodzi, że mocno się na nieszczęsnym Rogerze wyżywam, ale niestety – dostaliśmy album interesujący, ale przy całej swojej fajności, jest to płyta do jednorazowego przesłuchania, jako ciekawostka (także za sprawą brzmienia – trochę zmulonego, chwilami mało klarownego). Ja w każdym razie zbyt szybko do tej nowej wersji „The Wall” nie wrócę. Zdecydowanie chętniej sięgnę po nowe, premierowe dzieło Watersa. Nawet jeśli będzie to nieudany eksperyment w rodzaju „Ca Ira”. Choć mam wrażenie, że prędzej dostaniemy kolejne „ostateczne” wersje „The Wall”…