Ćwiara minęła ™ AD 1988!
Ćwiara '88 bez “The Nephilim” to jakby Ćwiary nie było.
Trudno chyba sobie wyobrazić lata osiemdziesiąte bez The Fields of The Nephilim. Dokładnie koniec lat osiemdziesiątych i w Polsce. Chyba nie było u nas osoby chociaż trochę obeznanej w muzyce, która nie słyszałaby tej nazwy. I znalazłaby się bardzo pokaźna grupa słuchaczy, którym ta muzyka przypadła do gustu od razu i to bardzo. Głównym sprawcą tego zamieszania był Tomasz Beksiński. Nie mogę zaręczyć na pewno, że to on był tym pierwszym, który w polskim radiu puścił nagrania tego zespołu, a na pewno nie pierwszym, który o nich pisał (*), ale właśnie w prowadzonym przez niego Wieczorze Płytowym pierwszy raz usłyszałem tą muzykę.
To było coś, a fani mrocznych, gotyckich dźwięków znaleźli nowych idoli.
Bez większych obaw można stwierdzić, że The Fields of The Nephilim, wraz Sisters of Mercy zredefiniowali gotyk. Ta muzyka przed nimi, a po nich – to dwie różne rzeczy. Najpierw zaczęli Miłosierni ojca Eldritcha, a potem dołączyli rewolwerowcy Carla McCoya. Fieldsi debiutowali w 1986 roku niezłą płytą „Dwanrazor”, której chyba najjaśniejszym fragmentem był cover „Man with The Harmonica” – przewodniego tematu ze słynnego westernu Sergia Leone „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Ale jeszcze nie było to. Chyba wtedy najciekawszy z tego wszystkiego był kowbojski image zespołu – długie płaszcze, kapelusze, rewolwery – dzięki temu przypięto im etykietkę zespołu grającego spaghetti-metal. Konia z rzędem jednak temu, kto ich już wtedy poznał, bo wszystko właściwie zaczęło się od płyty „The Nephilim”.
„Endemoniada” rozwija się powoli i niesamowicie. Jest jak wstęp do horroru. Podświadomie oczekujemy, że wydarzy się coś strasznego. Ale nie – wchodzi całkiem spokojna gitara, a zaraz reszta zespołu i leci coś, co faktycznie mogłoby być ścieżką dźwiękową do westernu, tyle, że typu „Cowboys vs. Walking Dead”. Dopiero po czterech minutach grupa się jednoznacznie deklaruje się stylistycznie jako tacy sierozni goci. Kreowanie odpowiednio niesamowitego klimatu zawsze wychodziło im perfekcyjnie. Człowiek aż kochał się bać tej muzyki, która słuchana w odpowiednich okolicznościach, na przykład po ciemku, wywoływała odpowiedni dreszczyk emocji. Z drugiej strony na samym klimacie się nie kończyło. Właściwie zaczynało, bo „The Nephilim” to sporo znakomitej muzyki. Pierwsza część jest dosyć podobna do tego, co można było usłyszeć na debiucie – dynamiczne, rockowe numery, zaśpiewane przez McCoya ze specyficzną manierą, omalże growlem, tyle, że lepsze niż te z „Dawnrazora”, a od „Celebrate” mamy do czynienia z czymś całkiem innym. Czymś, czego na debiucie nie było. „Celebrate” to właściwie tylko gitara i głos, a brzmi to jak spowiedź szaleńca. Ale to i tak nic w porównaniu, co zespół zostawił nam na koniec. Pamiętam, że „Love Under Will” strasznie mną pozamiatało, nie wyobrażałem sobie, że może być jeszcze coś podobnego. Ale potem było „Last Exit for The Lost”, niewinnie zaczynające się od fragmentu ze ścieżki dźwiękowej z „Imienia Róży”. „Love Under Will” po krótkim, niesamowitym wstępie (jakieś płaczące głosy, jakby z zaświatów) szybko nabiera mocy, za to „Lost Exit for The Lost” rozwija się powoli, a nabiera tempa w okolicy szóstej minuty, kiedy McCoy pierwszy raz śpiewa „”This could be my last regress, last exit for the lost. Uch! Mrówki po plecach całymi kohortami… Nie odważę się napisać, że McCoy i jego zespół stworzyli cos na wskroś oryginalnego. Niewątpliwie znali i Bauhaus, i Sisters of Mercy, i to znali bardzo dobrze – „Celebrate” mogłoby być spokojnie numerem Sióstr. Z drugiej strony te fascynacje są tylko czymś w rodzaju zaczynu do stworzenia czegoś własnego.
Wspaniała płyta, która z różnych powodów mogła zdarzyć się tylko w latach osiemdziesiątych. Po pierwsze – bo produkcja. To specyficzne brzmienie lat osiemdziesiątych – dużo przestrzeni, duży pogłos na gitarach, sporo elektroniki. Oprócz tego bardzo staranna produkcja. Potem się to stało pewnym standardem wśród podobnych wykonawców. Po drugie – bo lata osiemdziesiąte i gotyk jako pokłosie punka, a potem nowej fali. Po trzecie – bo lata osiemdziesiąte, gdzie pewne stylizacje, jak kostiumy rodem z westernów, a nawet jeszcze bardziej zwariowane, były jak najbardziej akceptowalne. Dekadę później, kiedy dominowała siermiężna naturalność już tak łatwo by nie było.
I na koniec pewne spostrzeżenie. Nie wszyscy pewnie wiedzą, a raczej pewnie większość nie wie, że winylowe wydanie „The Nephilim”, przynajmniej to pierwsze, zawierało siedem utworów. Nie było „Chord of Souls” i „Shiva”, które znalazły się dopiero na CD. Jeżeli się dobrze w nie wsłuchać, to one odstają od reszty, i klimatem, i poziomem. Łatwo się o tym możemy przekonać opuszczając te utwory podczas słuchania. Album staje się bardziej zwięzły (wiadomo), oprócz tego podział na części – tą rockową i tą bardziej nastrojową – staje się dużo wyraźniejszy. Poza tym robi się też i lepszy, bo jednak te dwa dodatkowe nieco zaburzają obraz całości, do tego z lekka dołując poziom.
(*) – W jednym z Non-Stopów, bodajże z 1987 roku, można było znaleźć krótką notkę o Fieldsach.