„Zdychajcie marionetki, król powraca!”
McCoy z pełną bezwzględnością pokazuje swoim naśladowcom, gdzie jest ich miejsce. Przez czas jego nieobecności wydawało im się, że są ho ho ho! – nie wiadomo kim. Wrócił Carl i zrobili się tacy malutcy. Okazało się, że zastraszająca większość może mu najwyżej po piwo latać, a tylko nieliczni łapią się na to, żeby je otwierać i nalewać mu do kufla.
Potrójne zaskoczenie – bo po pierwsze pojawiło się dość nagle, ni z gruszki ni z pietruszki, po drugie, że w ogóle się coś pojawiło, po trzecie , że takie dobre.
Stylistycznie „Mourning Sun” to jest dokładnie to, czego moglibyśmy się spodziewać po Fields of The Nephilim – mroczne, nastrojowe, dynamiczne. Wykreowanie klimatu mroku i niesamowitości wyszło McCoyowi perfekcyjnie. Na szczęście o muzyce też nie zapomniał (co nagminnie zdarza się jego mało zdolnym kopistom). Znać rękę mistrza.
Rozpoczyna się bardzo znajomo – jak „Last Exit for The Lost”, albo jak „Imię róży”, bo to akurat ze ścieżki dźwiękowej tego filmu McCoy pożyczył sobie króciutki fragment. I znowu po kilkunastu latach przerwy jesteśmy otoczeni przez znajoma muzykę, która pewnego dnia do nas dotarła i nie za bardzo chciała się odczepić. A było to już bardzo dawno. Pierwsze wzmianki o zespole dotarły do Polski już około 1986 roku. Wtedy ich muzykę nazywano spaghetti-metalem, min. ze względu na image muzyków wzorowany na bohaterach słynnych westernów Sergio Leone. Jakiś czas później nieodżałowany Tomek Beksiński puścił w Wieczorze Płytowym drugi ich album, zatytułowany „The Nephilim”. I tak szaleństwo się zaczęło. Przynajmniej dla mnie.
„Shroud” – McCoy przyzwyczaił nas, ze płyty Fields of the Nephilim nie zaczynają się ot tak, tylko zawsze musi być jakiś wstęp, utwór będący czymś w rodzaju uwertury wprowadzającej w nastrój płyty – proszę usiąść wygodnie, zaraz zaczynamy. A od drugiego „Straight to The Light” zaczyna się konkretna jazda na pełny gwizdek. I tak do końca płyty, a nawet dłużej(*). Czuje się od razu różnicę miedzy McCoyem, a gotyckim plebsem. To co u nich sztuczne, pretensjonalne i wtórne do bólu, tutaj jest świeże naturalne i z polotem. „Straight to The Light” - wbrew tytułowi jakoś tam zbyt dużo światła nie ma. Za to „Xiberia”, nieodparcie kojarząca się z Syberia, faktycznie może z lekka skuwać lodem. „She” i utwór tytułowy to para mogąca się prawie równać z niezapomnianym finałem z „The Nephilim” czyli „Love Under Will” i „Lost Exit for The Lost” – dokładnie ten sam klimat. Kwintesencja wszystkiego najlepszego co potrafi zaserwować McCoy – klimat, aranżacja, melodie i znowu na samo zakończenie cytaty z „Imienia róży”. Jak bym umiejscowił to najnowsze dzieło Fieldsów w porównaniu z innymi płytami zespołu? Jak dla mnie równiejsza od „The Nephilim”, a bardziej dynamiczna od „Elizium”. Prywatnie najbardziej lubię „The Nephilim” i „Mourning Sun” tego nie zmieni. Tym co preferują „Elizium” też się pewnie priorytety nie zmienią. Ale to bardzo dobra płyta.
Dlatego dziwi mnie dopiero 19-te miejsce w plebiscycie NMP za rok 2005 . Taki kultowy zespół i tak nisko. Fani nie dopisali. Co się z nimi stało? Ja wiem co się z nimi stało. Pożarła ich galopująca prostytucja. Posiwieli albo wyłysieli, obrośli w tłuszcz i dzieci. Mają stałe zajęcia, w miarę stałe żony i kochanki. Zdziadzieli.
Dobra. Jest głosowanie na płytę roku na naszej stronie. Jeśli „Mourning Sun” nie będzie przynajmniej w dziesiątce, to ja dojdę kto jak głosował. Ci co na nią nie głosowali, to niech lepiej uważają...
(*) - w wersji limitowanej dołożono na koniec cover wielkiego przeboju duetu "Year 2525" Zager And Evans. Teoretycznie po takim utworze jak „Mourning Sun” nie powinno być nic, tylko cisza, ale lekko upiorna wersja hippisowskiego hymnu z lat 60-tych wcale nie jest tak nie na miejscu. Pozwala wrócić do rzeczywistości.