Jestem cyniczną świnią i bardzo często postrzegam wydawnictwa muzyczne przez pryzmat chęci zysku, rozumianego nie tylko jako suto obładowane konto, ale także ogólnie pojętą estymę słuchaczy i zaspokojenie swych palących ambicji. Wszelkie pozytywne aspekty i niewątpliwe piękno wielu albumów traktuję raczej jako nader przyjemny efekt uboczny. Są jednak płyty, wobec których aspekt marketingowego wyrachowania odchodzi w niepamięć. Do tego zaszczytnego grona należy niewątpliwie Elizium.
Swego czasu przy okazji jednej z recenzji Elizium spotkałem się z porównaniem Fields of The Nephilim do Pink Floyd, w czym jest z pewnością wiele słuszności, nie tylko w sferze muzycznego piękna. Nie wiem, czy możemy mówić o swego rodzaju klątwie, ale niech mi ktoś wytłumaczy, jaki ferment panujący w kosmosie sprawia, że ogromna liczba kapel komponuje swe opus magnum w atmosferze ogólnego rozkładu i wzajemnej nienawiści. Wspomniani już Floydzi ze swym nieśmiertelnym „Murem”, Marillion z Misplaced Childhood i Clutching At Straws, wreszcie Genesis i Lamb Lies Down on Broadway, tworzone w zasadzie „na raty” z powodu problemów rodzinnych Gabriela. Wszyscy potwierdzają tę nieszczęsną regułę, a zespół Carla McCoy’a niestety również do nich należy, dzięki czemu Elizium nabiera dodatkowej melancholii, porównywalnej jedynie ze smakiem sączonej samotnie whisky.
Elizium to także doskonały przykład na to, jak w pięćdziesiąt minut przedstawić doskonale skrojony koncept album będący opowieścią o błądzącej w życiu po życiu duszy. Jest to rzecz wgniatająca w fotel swym emocjonalnym zrezygnowaniem, sięgającym sfer eschatologicznych. Samotność w „życiu po życiu”, dantejska wędrówka przez zaświaty, naznaczona grozą i nostalgią za utraconym światem. Siła liryków McCoy’a tkwi jednak w zaopatrzeniu tego zdawałoby się wyeksploatowanego motywu w nowy zasób aluzji – zwłaszcza w sferze mitologii (Wail of Sumer). To niewątpliwie wielka sztuka, aby ze znanych treści stworzyć frapującą mieszankę stanowiącą dla jednych ciekawe pole do interseksualnych analiz, dla innych zaś po prostu niezwykle inteligentny wyciskacz łez. Muzycznie Elizium to doskonale skrojona mieszanka cudownych gitarowych harmonii, pulsującego basu, ascetycznej perkusji i przede wszystkim charyzmatycznego wokalu. Jest w tym sporo z Gilmoura, są także klasyczne składniki Genesis w duchu Hacketta (At the Gates of Silent Memory, Sumerland (What Dreams May Come)). Utwór finałowy to zaś prawdziwie epickie zwieńczenie doskonałego albumu, które śmiało można postawić obok największych osiągnięć progresywnego grania. Młodziaki, uczcie się. Nie wystarczy mieć białego Gibsona, żeby tworzyć ponadczasową muzykę.
Brakuje słów, aby szczegółowo opisać tak nienamacalne piękno. I choć wciąż jestem cyniczną świnią, nie mam zamiaru ukrywać wzruszenia. Doskonały album.