Znana już dobrze naszym czytelnikom pochodząca z Lozanny szwajcarska formacja Monkey3 kilka tygodni temu powróciła ze swoim czwartym pełnowymiarowym krążkiem (przypomnę, że artyści mają jeszcze na swoim koncie EP-kę Undercover i DVD Live In Aventicum). Albumem, który z pewnością nie rozczaruje wielbicieli ich muzyki. Bo wszyscy, którzy ukochali sobie to ich instrumentalne, stronerrockowe granie z silnym pierwiastkiem psychodelii, znajdą te elementy również na The 5th Sun.
Nie jest to co prawda album tak nośny oraz tak klaustrofobiczny i transowy, jak najlepszy w ich dyskografii 39 Laps, jednak – podobnie jak ich starsze rzeczy - zgrabnie czerpie całymi garściami z klasyki ciężkiego grania lat siedemdziesiątych (Black Sabbath, Led Zeppelin). Gdy dodamy do tego nutkę progresji, postrocka a nawet postmetalu, będziemy mieć obraz ich najnowszej propozycji.
Propozycji, w której jest już chyba mniej tak charakterystycznej dla nich mroczności i majestatyczności. Zwraca natomiast uwagę większa różnorodność. W Suns dostajemy bowiem klawiszowe partie w iście jazzowej konwencji, zaś w Once We Were… cięte progmetalowe riffy w stylu Dream Theater. Z kolei Circles ma niezwykły oniryczny i snujący się początek, a Birth Of Venus, znakomicie skontrastowaną z ciężką i brudną gitarą, żeńską, niemalże anielską wokalizę. Ten ostatni numer, do którego grupa nakręciła promocyjny klip, jest zresztą jednym z najlepszych fragmentów całości.
Bo absolutnie najbardziej magicznym kawałkiem w zestawie jest otwierający płytę najdłuższy, prawie piętnastominutowy, Icarus. Rozpoczęty brzmieniami mogącymi być doskonałą ścieżką dźwiękową do solidnego horroru, ma kapitalne transowe riffy, melodyjny solowy popis oraz stosowne zwolnienie i wyciszenie płynnie rozkręcające się i przechodzące w emocjonalny finał. Dobra płyta.