Troszkę zapomniałem o Szwajcarach z Monkey 3, których dwa poprzednie krążki studyjne (Monkey 3 z 2004 roku i 39 Laps z 2006) recenzowałem na naszych łamach. Tymczasem Helweci w ubiegłym roku, nakładem Stickman Records, wydali swój trzeci pełnowymiarowy krążek zatytułowany Beyond The Black Sky, a w tak zwanym międzyczasie sporo też się u nich działo. Przede wszystkim doszło do małej roszady w składzie, w ramach której dB zastąpił na stanowisku klawiszowca Mistera Malpropre (ci, którzy znają Monkey 3 wiedzą, że artyści ukrywają się pod pseudonimami).
Nie próżnowali również wydawniczo. W 2007 roku ukazał się ich split z Hypnos 69 a dwa lata później fani dostali DVD Live At Aventicum. W tym samym 2009 roku artyści wypuścili na rynek krążek Undercover z ich wersjami kompozycji Archive, Pink Floyd, Deep Purple, Led Zeppelin, Kiss i Ennio Morricone (tego ostatniego artysty, temat filmowy Once Upon A Time In The West, znalazł się już na 39 Laps). Ciekawostką wydawnictwa było to, iż po raz pierwszy na albumie grupy pojawił się wokal…
Bo Monkey 3 to kwartet instrumentalny mający swój pomysł na granie. Pomysł, który czerpie garściami ze stoner, space i post rocka. Sporo też w ich dźwiękach nawiązań do muzyki lat siedemdziesiątych i psychodelii. W sumie to niewiele, w porównaniu do poprzednich albumów, zmieniło się w ich stylu. Dalej królują: nisko strojony bas, potężna gitara, kosmiczne klawisze i przede wszystkim to, w czym Szwajcarzy są absolutnymi mistrzami - misternie i powolnie wprowadzany, wszechogarniający trans. Złowieszczy i hipnotyczny do bólu. Taki jest, bardzo udany Camhell, rozpoczynający album, jeden z najlepszych numerów na płycie, rewelacyjnie rozpędzający się pod sam koniec. Jeszcze lepsze wrażenie robi niespełna dziewięciominutowy, Black Maiden, rozpoczęty samotną partią plemiennych bębnów, a zakończony, pełną emocji i energii, gitarową ścianą. Nie oznacza to wcale, że muzykom z Lozanny klimat udaje się wytworzyć tylko w dłuższych formach. Krótkie dwuminutowki, w postaci ascetycznego, leniwego i „pustynnego” Tuco The Ugly i agresywnego K.I. zgrabnie urozmaicają płytę. Warto też bliżej przyjrzeć się kończącemu całość Through The Desert z mocarnym i majestatycznym Sabbathowym riffem. Jego gwałtowne zakończenie faktycznie pozostawia słuchacza w niezręcznej, po swoistym transie, ciszy.
Nie jest to oczywiście album świeży, niewiele wnosi do wizerunku grupy i brakuje mu choćby melodycznej wyrazistości 39 Laps. Niemniej, wszyscy lubiący trochę muzycznego, klaustrofobicznego strachu powinni się nim zainteresować.