From The Days Of Deucalion - Chapter 1 to trzeci w dorobku album holenderskiej formacji Leap Day. Niezorientowanym przypomnę, że to w pewnym sensie progresywna supergrupa, bowiem muzycy zespołu wywodzą się z takich formacji, jak Flamborough Head, King Eider, Trion, Nice Beavier, czy Pink Floyd Project.
Nowy album pojawia się na rynku dokładnie po dwóch latach od ukazania się poprzednika, Skylge’s Lair, który - nota bene - też po dwóch latach „zdetronizował” debiut Awakening The Muse. Podtytuł nowego krążka sugeruje, że jest on początkiem serii albumów i chyba owa dwuletnia częstotliwość wydawania płyt nie zostanie zachowana, gdyż artyści zapowiadają kolejną część na przyszły rok.
Nowy materiał przynosi pewne zmiany w propozycji formacji, jest jednak niestety najsłabszą i najmniej wyrazistą propozycją Holendrów. Muzyka Leap Day oryginalnością dotąd nie grzeszyła a i sami wykonawcy nie mieli pewnie nigdy ambicji stawania się muzyczną awangardą. Panowie siedzą w progrocku po uszy, z wszystkimi jego zaletami i przywarami. Z dłuższymi formami, solowymi popisami na gitarę i klawisze i wreszcie lekko symfonicznym aranżem. Tak przynajmniej było na poprzednich dwóch krążkach - w miarę udanym debiucie, z wieloma zapamiętywanymi momentami, i już na ciut słabszym drugim krążku.
Na From The Days Of Deucalion - Chapter 1 jest jeszcze słabiej. Muzykom zabrakło najzwyczajniej pomysłu na dobre, wyraziste kompozycje. Trzeba przyznać, że widać, iż chcieli coś zmienić. Już sama okładka, autorstwa Rafała Paluszka, odstająca od swoich kolorowych i lekko baśniowych w wyrazie poprzedniczek, sugeruje zwrot. Zwrot ku muzyce nieco bardziej nowoczesnej i mniej jednolitej stylistycznie. Muzyce nieopierającej się już tylko o wszechobecne popisy solowe na klawiszach, czy gitarze (choć i tych nie brakuje), ale wykorzystującej więcej sampli (odgłosy burzy, latającego owada…), bądź nawet delikatne ambientowe rozwiązania (patrz początek Lltts Doots Nus – Sunstood Still).
A jednak całościowo album nuży, poczynając od sennego i akustycznego instrumentala Ancient Times, pełniącego tu rolę swoistego intro, a na również instrumentalnym, wspomnianym przed chwilą Lltts Doots Nus – Sunstood Still kończąc. W tym ostatnim całość ratuje przyzwoite gitarowe solo (te sola zresztą są najjaśniejszymi fragmentami całości – patrz jeszcze Signs Of The 13th i Changing Directions). Między wymienionymi dwiema rzeczami instrumentalnymi wpasowano sześć kompozycji wokalnych, w których obcujemy nie tylko ze żwawszą progresywną formą (Changing Directions), ale też lekko nostalgicznym graniem w stylu brytyjskiego Big Big Train (najdłuższy w zestawie Insects), czy wreszcie hardrockiem rodem z lat 70 – tych (Hurricane, Haemus). Cóż z tego, skoro brakuje w tym wszystkim pomysłu na dobre, nośne na swój sposób numery.
Wiem że wszystko zostało podporządkowane literackiemu konceptowi opartemu na książce naukowca i pisarza Immanuiła Wielikowskiego - Światy w zderzeniach - opowiadającej o historii Układu Słonecznego. I to tak naprawdę w połączeniu z zapisaną w słowach i zawartą w tej publikacji kontrowersyjną historią powinno się odbierać tę muzykę. Nie zmienia to postaci rzeczy, że pomyślane z pewnością jako najdojrzalsze i najambitniejsze dzieło grupy, samo w sobie się nie broni.