I can see you in the morning, when you go to school…
To zdanie, zupełnie przypadkowo dawno, dawno temu nabrało zupełnie nowego znaczenia. Gdzieś w zamierzchłych latach osiemdziesiątych, gdy przemierzałem leszczyńskie ulice w drodze do szkoły, wędrówka z pociągu przez spory fragment tego miasta miała na celu wstrzelenie się w określone miejsce i czas. Wystarczyło być za siedem ósma, na skrócie między blokami, by spotkać JĄ. Mijaliśmy się tylko spojrzeniami. Potem uśmiechami. A potem przyszły niezwykłe wakacje i … those are the days of our lives…
Nieprzypadkowo wspominam ten krótki fragment utworu School. Ta jesień 1987 roku, gdy owa poranna droga do szkoły wiązała się z nadzieją na nieoczekiwane, gdy przypisywałem szczęście gestom i uśmiechom, zbiegła się w z moją fascynacją nagraniami zespołu, który odtąd miał zająć jedno z ważniejszych miejsc w panteonie mojej ukochanej muzyki. Moja przygoda z Supertramp rozpoczęła się bowiem niezwykle. Trafiła do mnie kaseta (oryginalna, co samo w sobie stanowiło wówczas rzadkość niespotykaną) audio, przywieziona zza kolczastych zasieków odgradzających nas od normalnego świata, czyli zza granicy oddzielającej ten niezwykły Berlin Zachodni od całej reszty marnego, skapcaniałego, komunistycznego światka, w którym wegetowaliśmy w najlepszych czasach naszej młodości… A że jednocześnie zbiegło się to ze wspomnianymi spotkaniami z niesamowicie piękną dziewczyną, zmierzającą jak ja, tyle że w przeciwnym kierunku do innej szkoły przydaje całej tej historii bardzo osobistego wymiaru.
Ta kaseta, o której mowa wyżej, niezwykle dynamicznie brzmiąca „chromówka” zwała się Paris. I zawierała koncertowy album grupy Supertramp, nagrany w końcu 1979 roku podczas tournée nazwanego Breakfast in America Tour. Wydano go we wrześniu 1980 roku, jako dwupłytowe wydawnictwo, siódme w dyskografii tegoż zespołu (na kasecie audio mieścił się w całości). Album… będący praktycznie łabędzim śpiewem zespołu, ukoronowaniem kariery, swoistym magnum opus, jakie Rick Davies i Rodger Hodgson osiągnęli ze swoją niezwykłą grupą. Oczywiście potem nagrali jeszcze Famous Last Word ale to już historia na inną okazję.
Album powstał – jak przystało na wieńczący go tytuł – w Paryżu, podczas koncertu w Pavillon de Paris, 29 października 1979 roku. Stanowi wierny dokument monumentalnej trasy koncertowej, jaką brytyjski kwintet odbył tegoż roku po kilku kontynentach. Będącej zwieńczeniem sukcesu studyjnego krążka Breakfast in America, który – mimo wyraźnego zwrotu Supertramp ku muzyce pop – sprzedawał się na tyle dobrze, że tak nowi, jak i starzy fani grupy byli zadowoleni z kierunku, jaki panowie Hodgson i Davis obrali na swojej szóstej płycie. Koncertowe Paris jest wypadkową tamtych poczynań Supertramp. Bo pomiędzy pięknymi piosenkami zespół umieścił bluesowe kawałki czy też naładowane emocjami rozbudowane artrockowe minisuity, starając się zadowolić wszystkich. Czy mu się to udało – ciężko dziś z perspektywy kilku minionych dziesięcioleci powiedzieć. Grupa ni to istnieje, ni to nie ma jej na rockowej scenie (sami zainteresowani różnie o tym mówią), pozostają więc płyty, po które sięga niestety coraz mnie ludzi. A szkoda.
Bo dziś – mimo całego zróżnicowania sceny muzycznej trudno znaleźć zespół, który z równym zaangażowaniem pojazzuje sobie partiami solowymi instrumentów, co sypiąc jak z rękawa niebanalnymi melodiami sprokuruje kawałki, same w sobie stanowiące ucieleśnienie artrockowego arcydzieła. Na Paris jest ich co niemiara. Genialne, otwierające School z tym naiwnym, młodzieńczym i przesyconym radością tekstem wyśpiewywanym przez Hodgsona zapiera wręcz dech, gdy elektryczny fortepian kontrapunktuje głos wokalisty w drugiej zwrotce. Ten utwór ma taki power, aż dreszcze przechodzą po karku: ostrzegam, nie próbujcie przy tym jeździć autem. Oczywiście dodajmy do całości zmiany tempa, różne wmiksowane odgłosy, fortepianowe solo, rozpędzająca się do szybkości TGV perkusję i … ech, to muzyczny absolut. Zwieńczony monumentalnym i patetycznie brzmiącym finałem. Albo Hide In You Shell, łączące łagodność z drapieżnością, wysmakowanymi do granic możliwości harmoniami. Takich nagrań na albumie jest od groma. Bluesowe Bloody Well Right, hiciarsko zapowiedziany Breakfast in America, to kawałki, obok których nie da się przejść obojętnie. A jest jeszcze znakomite From Now On, tak przepięknie zaśpiewane przez Daviesa. Melodia, podawana przez klawisze, lekka chrypka wokalisty i te zmiany tempa… wszystko płynie z głośników w tak rozkołysany sposób, aż ciężko spokojnie usiedzieć przy tym nagraniu. My life is full of romance… śpiewa Davis, a w tle, równie romantycznie brzmiący saksofon kwili sobie delikatnie. To jedno z tych nagrań, które tak trzy minuty przed końcem wchodzi w takie rejestry, że gdyby trwało, dajmy na to ze 30 minut, nikt by się nie obraził. Troszkę brakuje chóru, który wspierał zespół w wersji studyjnej tego kawałka, ale … tylko trochę. Harmonijne śpiewy obu wokalistów, wsparte szaleńczymi pochodami saksofonu zupełnie tę tęsknotę za chórem równoważą. Cudowny kawałek.
A przecież to nie koniec. Drugi krążek przynosi równie znakomite utwory. Jak choćby Rudy, siedmiominutowe artrockowe cudeńko, rozkołysane partiami solowymi instrumentów, oparte na zmianach tempa i znakomitych melodiach. Oczywiście z monumentalnie brzmiącym finałem. Albo A Soapbox Opera, klasyczna w dorobku Supertramp minisuita oparta na kilku pozornie nie przystających do siebie fragmentach nagle okazuje się być doskonale uzupełniającym się kawałkiem. I na koniec jeszcze zwieńczenie płyty drugiej. Porywająca Uwertura Głupców, rozkołysane Two of Us (niby niespełna dwie minuty, ale jakże olśniewające swoją prostotą) i wreszcie genialny Crime Of The Century. Gdzie rozmach kompozycyjny i wykonawczy osiąga poziom szaleństwa. Rozwydrzonych, niepohamowanych lat siedemdziesiątych, gdzie patos i nastrojowość chwili na zawsze będą gwiazdorsko kroczyły pomiędzy rozentuzjazmowaną publicznością. Taki finał koncertu zapodany przez Supertramp w słuchaczu pozostanie na zawsze. Nie ma tu blichtru, nie ma wyrachowania, a muzyka – po latach tym bardziej – brzmi po prostu zachwycająco. I chyba w tym jej największa siła…