Zimno za oknem – wiosna niby, a jakby jej się zapomniało, że ma przyjść. No i szukaj tu człowieku pozytywów w kilkunastostopniowym mrozie pod koniec marca. Na rower się nie da wyruszyć (tak, wiem, niby to kwestia motywacji, ale ja jej niestety przy minus dziesięciu nie odnajduję). Wszechogarniającą mnie niechęć próbuję zatem wygrzać ciepłem z kominka i zwalczyć muzyką przenoszącą w zupełnie inny wymiar. Pełną nastrojowych, ciepłych, odległych klimatów. Jak ta, której recenzję czytacie.
A przecież, gdy Al Di Meola nagrał album w hołdzie dla Astora Piazzoli – wtenczas właściwie nie słuchałem muzyki argentyńskiego kompozytora. Wydawał mi się zbyt nowy, nadzwyczaj nachalny i ponad miarę oczywisty – zwłaszcza w aspekcie przemijającej „mody” na jego utwory spowodowanej niedawną śmiercią (cóż, dla współczesnej kultury takie zdarzenie to cały czas marketingowy event). GItarę di Meoli jednak znałem – chociażby za sprawą genialnego Friday Night In San Francisco. To i po album Plays Piazzola sięgnąłem, choć z obowiązku. Ależ mnie wtedy olśniło.
Bo uwielbiam taką muzykę. Jest jak przyjemna, wyjątkowa Finca El Origen z Mendozy. Smakuje z każdą nutą coraz bardziej i człowiek zapomina, że na zewnątrz long cold winter. Drzemią na płycie di Meoli klimaty odkrywane za każdym razem na nowo, z coraz to bardziej wysmakowanymi partiami poszczególnych instrumentów. Co ciekawe, to właściwie ani klasyka, ani jazz. Coś pośrodku, ale tak perfekcyjnie spasowane, aż trudno oderwać się od tych cudnych harmonii. Tej delikatności fraz gitary, tej oszczędności pozostałych instrumentów, braku nachalności bandoneonu (a tak, - instrument Piazzoli też się pojawia) nie sposób nie docenić w otaczającym nas zgiełku świata, w którym się obracamy.
Cóż tu jest? Rozedrgany, jak ciepłe argentyńskie powietrze klimat Oblivion: tak zapamiętale brzmiącej gitary ciężko doszukać się w bardziej znanych gitarowych dziełach różnych mistrzów. Jest Cafe 1930, ballada nigdzie nie spieszącej się tęsknoty popołudniowej sjesty, oparta o melodię gitary kontrapunktowanej bandoneonem, tak prześlicznie skrojonym na potrzeby zapomnianej przez świat kafejki. Gdzie poza zapachem zaparzonej kawy, w papierosowym dymie, tak beznamiętnie zaległy chwile nie do zapomnienia. Są tanga, a jakże, przecież skoro Piazzola to być inaczej nie może. Takie bardziej dynamiczne, jakby muzyka musiała nam cokolwiek udowadniać, i takie wysmakowane, nieprzytomnie roztargnione w swoim tańcu. Naprzemiennym monologu nut wydobywających się spod poalców di Meoli i Dino Saluzziego. W finale – hit, którego zabraknąć nie mogło, choć oczywiście podany jak wszystko na albumie. Niby przebój, a jakoś tak z dystansem. Ni to ogniście ni z chłodną głową. Milonga del Angel. Genialne niespełna cztery minuty zastygłego w melodii marzenia. Aż człowiek ma dreszcze, tak to brzmi…
Zatem: misz – masz niby. Ani nie klasyka, ani nie jazz. Ani nie pop… i zarazem wszystko po trochu. Można by rzec, że album Plays Piazzola to ogniwo pośrednie pomiędzy wspomnianym wyżej Friday Night a .. Sketches Of Spain Milesa. Wycyzelowana, spokojna, uduchowiona i niezwykle finezyjna muzyka. Hołd? O tak, najwyższej klasy.