Myślałem sobie, żeby napisać, iż to jest płyta na sobotni wieczór. Ale to było wczoraj, a dziś jest środek tygodnia, a niebieska poświata komputera, siedzącego tuż obok mnie jest jedynym blaskiem, jaki rozjaśnia mrok ciemnego pokoju. Już grubo po północy, za oknem deszcz niemiłosiernie chłoszcze otaczający świat. A ja siedzę sobie na poddaszu, ze słuchawkami na uszach i tylko kot spogląda na mnie z pogardą, bo wypchnąłem go z fotela. Siedzę, i próbuję zdefiniować dźwięki, docierające z odtwarzacza. Telefon Tel Aviv – Fahrenheit Fair Enough. Wróciłem do tej płyty za sprawą przypadku - gdzieś tam na potrzeby Sieci trzeba było skreślić parę słów o najpiękniejszych w świecie nagraniach, o których nie pamięta (bo pewnie ich nigdy nie słyszał) cały wielki i wspaniały świat. I pomyślałem sobie, że do listy 10 najpiękniejszych piosenek chciałbym dorzucić... no właśnie - tu się nie mogę zdecydować, czy będzie to tytułowe nagranie czy też może TTV. Nie mogę się zdecydować, bo i przecież niełatwo zapomnieć te wszystkie nuty, które tak nagle przerywają nocny spokój mojego uśpionego osiedla. Dużo elektroniki, jakieś dźwięki sprokurowane późną porą w pustych ścianach hotelowych pokoi, odgłosy miasta z którego życie wypłukało ludzi. Szum, a zarazem niemalże cisza wybijająca się pomiędzy poszczególnymi frazami.
Zapytacie – ale jakie piosenki?? Gdzie tu te „najpiękniejsze piosenki”?? No i prawda – umowne określenie tego typu twórczości z pewnością nie licuje z utworami, które znajdują się na Fahrenheit Fair Enough. Tyle, że to nie ma znaczenia: szuflandia, w której znajdziemy nagrania grupy Telefon Tel Aviv jest przecież niezwykle wielka i na dodatek nie została nigdy skatalogowana. Toteż te nagrania, tak bardzo uzależnione od elektroniki, cechuje swego rodzaju eklektyzm, pozwalający zarówno na twierdzenie o piosenkowości niektórych nagrań (wspomniany wyżej utwór tytułowy, czy nagranie TTV), jak i o swego rodzaju elementach artrockowych (solo slide w John Thomas On The Inside Is Nothing But Foam). I nawet jeśli przez moment mogliśmy poczuć znużenie tymi rytmami, to mimo wszystko i tak nie da nam odpocząć perspektywa uciekających w dal sekund z prawdziwie frapującą muzyką.
Bo wtedy przychodzi oczarowanie. Spokojny, miarowy szept elektronicznego pianina, wsparty na tworzących tło instrumentach klawiszowych i samplach dziwnych odgłosów i pogłosów. Oto całe piękno Life Is All About Taking Things In And Putting Things Out. Utworu, który jest jak chłodny strumień górskiego potoku. Snuje nam się przez palce, jak czas poświęcany na czytanie niepotrzebnych informacji w internetowych serwisach. A jednak siedzimy w spokoju, wypatrując kolejnych bitów informacji. Zastygli, jak ciała ludzi przysypanych pyłem i skałą przed laty w Pompejach.
Chłoniemy tę muzykę. Dźwięki pojawiają się i znikają; właściwie trudno jednoznacznie odpowiedzieć, z jakiego rodzaju muzyką mamy do czynienia. Niby w każdym nagraniu pojawia się dość specyficzny rytm, wystukiwany przez momentami niezwykle mocno pokręconą elektroniczną perkusję. Ale poza tym albo niesie się w tle szum melodyjnych fraz muzycznych, składających się na pewien przemyślany jednak motyw przewodni. I gdy już już, jesteśmy blisko, już prawie widzimy światło w tunelu, okazuje się, że cały motyw był jedynie wybiegiem służącym stworzeniu zupełnie innego finału, niż oczekiwaliśmy. Gdzieś tu blisko do poszukiwań Briana Eno, gdzieś po drodze kłania się improwizowane wcielenie grupy Roberta Frippa. Niedaleko stąd do Centrozoonu, czy poczynań Klausa Schulze.
I tyle. Nie ma innych słów, których użyć by można do opisania melodii, rytmów, pasaży i szeptów cywilizacji, które połączono w całość na Fahrenheit Fair Enough. To dobra płyta, polecam.