Kiedy w 1976 roku rozpoczynał swą karierę jako solista, był już 22-letni Al Di Meola wsławioną i uznaną personą w świecie muzyki jazzowej. Nie powinno to też w zasadzie dziwić, skoro przez pewien czas należał do cieszącej się wielką renomą, grającej bardzo wtedy popularny jazz fusion grupy Return to Forever, założonej w 1972 roku i prowadzonej w kolejnych latach przez nietuzinkową osobowość muzyczną, jaką był Chick Corea. To on, współpracując wcześniej z Milesem Davisem, u którego zastąpił przy pianinie nie byle kogo, bo samego Herbiego Hancocka, w końcu lat sześćdziesiątych uczestniczył w nagraniu tak wybornych płyt – sztandarowych manifestacji rodzącego się od kilku lat jazzrockowego gatunku, jak In a Silent Way oraz Bitches Brew, on też w kilka lat później przyjął do Return to Forever pewnego niezwykle utalentowanego 19-latka, właśnie Ala Di Meolę. Co godne wspomnienia, ten ostatni uprzednio krótko studiował w bostońskim Berklee College of Music, wyższej uczelni, na której w latach 80. mieli spotkać się John Petrucci, John Myung i Mike Portnoy, założyciele zespołu Majesty, wkrótce przemianowanego na Dream Theater. U boku Corei Di Meola błyskawicznie rozwijał się, wciąż doskonalił technikę i poszerzał umiejętności, coraz śmielej rozpościerał też skrzydła swej muzycznej wyobraźni, w krótkim czasie wzlatując hen ku muzycznemu przestworowi, niczym Ikar ku słońcu, z tą jednak różnicą, że w przeciwieństwie do mitycznego lekkoducha ani wówczas, ani też nigdy potem nie runął nagle a żałośnie na samozatracenie.
Zanim zadebiutował jako solista, wziął Di Meola udział w zarejestrowaniu przez Return to Forever trzech płyt, kolejno Where Have I Known You Before, No Mystery i Romantic Warrior, z których każda odniosła spory sukces komercyjny, znalazła pokaźne grono odbiorców i poklask krytyki muzycznej. Ostatnia z wymienionych, zadedykowana przez Coreę L. Ron Hubbardowi, założycielowi Kościoła Scjentologicznego, tej równie niepokojąco dziwnej organizacji, co Kościół Szatana Antona LaVeya, została wydana przez wytwórnię Columbia w 1976 roku, podobnie jak pierwsze solowe dzieło Di Meoli, poetycko zatytułowane Land of the Midnight Sun. Na debiucie tym znalazło się sześć utworów: trzy napisane zostały osobiście przez Di Meolę, wśród nich dwie najdłuższe zamieszczone na płycie kompozycje, tytułowa i Suite Golden Dawn, pozostałe odpowiednio przez Jamesa Mingo Lewisa, Chicka Coreę i pradawnego mistrza, można by napisać, że muzyka nad muzykami – Johanna Sebastiana Bacha.
Płytę otwiera The Wizard, numer autorstwa Lewisa, obsługującego na całym prezentowanym wydawnictwie instrumenty perkusyjne, a w tym kawałku – również klawisze. W zasadzie niemożliwością jest rozsądzić, kto jest tytułowym czarodziejem, albowiem każdy biorący udział w nagraniu tego numeru utalentowany muzyk daje popis naprawdę niesamowitych umiejętności, choćby i po latach zapamiętałych ćwiczeń nieosiągalnych dla 99 procent spośród ludzi parających się muzyką. Dosłownie, jest tu wszystko - różnorakie a piękne melodie, to szybkie, żarliwe i zwariowane, to znowuż refleksyjne, stonowane i niezwykle łagodne, wspaniała praca sekcji rytmicznej, która wybija pokomplikowane, silnie zabarwione muzyką latynoską rytmy mogące kojarzyć się z doskonałymi ówczesnymi dokonaniami Carlosa Santany, wreszcie gorąca, wręcz wulkaniczna pasja, która nieustannie buchając żarem uczuć i emocji zdaje się przechodzić wręcz w całkowite zapomnienie czy kompletne zatracenie się w muzyce. Jakąż więc przyjemnością jest słuchać zarówno całego instrumentarium jednocześnie, jak i koncentrować uwagę wyłącznie na jednym instrumencie, choćby na basie, na którym po prostu „wymiata” udzielający się także na kilku kolejnych płytach Di Meoli Anthony Jackson. Gwoli sprawiedliwości wypadnie zatem uznać, iż w tym zupełnie porywającym numerze każdy z muzyków, ba! – artystów, jawi się jako czarownik, czarodziej czy geniusz, mamy więc do czynienia z czteroosobową grupą the wizards.
Po wyśmienitym rozpoczęciu albumu bynajmniej nie spuścił Di Meola z tonu w spokojniejszej, ponad dziewięciominutowej kompozycji tytułowej, Land of the Midnight Sun, w której między innymi usłyszeć można wyborny dialog jego gitary z klawiszami Barry’ego Milesa, nie ustają latynoskie wtręty i znowuż każdy z muzyków uprawia z zadziwiającą lekkością i wprawą swą misterną sztukę.
Następnie pojawia się zwięzły wyjątek z Bachowej sonaty na skrzypce. Jest nim samotnie wykonana przez Di Meolę na gitarze akustycznej bardzo spokojna i leniwa, jednakowoż ujmująca i wyjątkowo krótka sarabanda, dawny taniec dworski pochodzenia hiszpańskiego, stanowiący integralną część barokowej suity(1). Dlaczego postanowił ów młody wirtuoz gitary zamieścić na swym debiutanckim wydawnictwie ten minimalny wycinek muzyki klasycznej, tego nie wiem, można jednak przypuszczać, iż między innymi chciał zabiegiem tym dowieść, że jest z klasyką dobrze obeznany, a jego horyzont muzyczny nie ogranicza się jedynie do jazzu czy rocka, że świetnie radzi sobie również z kunsztowną grą na gitarze akustycznej i nie boi się trudnych wyzwań, być może chciał też oddać hołd Bachowi lub jednemu z największych mistrzów gitary klasycznej, Hiszpanowi Andrésovi Segovii, określanemu częstokroć najwybitniejszym gitarzystą XX wieku, człowiekowi, który również zamieszczał w repertuarze kompozycje wspomnianego niemieckiego kompozytora i wywarł kapitalny wpływ na postrzeganie gitary w świecie, popularyzując ją i – że tak to ujmę – wprowadzając na salony.
Czwarty na płycie utwór to napisany przez Di Meolę czarujący i trochę nazbyt tęskny Love theme from „Pictures of the Sea”, jedyny, w którym pojawia się śpiew i słowa. Ujmująco wygrywa w nim gitarzysta swe melodie, a udanie akompaniują mu Lewis na perkusji i Stanley Clarke na basie. Basista towarzyszy również Di Meoli w śpiewie, a po krótkiej chwili dołącza do nich miły uchu kobiecy głos Patty Buyukas, która przeciąga słowa w zwiewne, ulatujące wokalizy.
Po tych łagodniejszych kilku minutach rozpoczyna się znacznie ostrzejsza od trzech poprzednich i bodaj najciekawsza ze wszystkich zamieszczonych na opisywanym wydawnictwie kompozycja, trzyczęściowa Suite – Golden Dawn. Jest to dzieło brawurowe, pełne zawrotnych temp (zwłaszcza fragmenty Morning Fire i From Ocean to the Clouds), nie pozbawione jednak wolniejszych i spokojniejszych, choć urozmaiconych żywszym graniem momentów (Calmer of the Tempests), w trakcie których dochodzi – przy podkładzie precyzyjnych uderzeń Mingo Lewisa i Alphonse’a Mouzona w instrumenty perkusyjne - do swoistych rozmów bądź pojedynków muzycznych Di Meoli z grającym na pianinie elektrycznym i mini-moogu Barrym Milesem oraz ze wspaniałym Jaco Pastoriusem, nazywanym „Jimim Hendrixem gitary basowej”, muzykiem, którego pamięć uhonorował sam Miles Davis w zamykającym album Amandla kawałku Mr. Pastorius. Zaprawdę, ta fenomenalnie wyrafinowana, wielowątkowa i złożona, a równocześnie bardzo spójna suita posiada wszystko to, czego wymagający słuchacz może oczekiwać, jest cudownym owocem geniuszu twórczego młodego ciałem, a dojrzałego artystycznym duchem Di Meoli.
Na końcu płyty znalazła się kompozycja stworzona przez Chicka Coreę, który w 1976 roku, po zarejestrowaniu wymienionego wyżej Romantic Warrior, podpisał lukratywny, wielomilionowy kontrakt z CBS Records i niespodziewanie usunął ze składu Return to Forever perkusistę Lenny’ego White’a i Di Meolę, bez których nagrał album Musicmagic, ostatni przed rozwiązaniem grupy w 1977 roku. Wracając jednak do numeru zamykającego Meolowy debiut - są nim „Krótkie opowieści z Czarnego Lasu”, Short Tales of the Black Forest, frapująco opowiadane przez pianino Corei oraz akustyczną gitarę Di Meoli, wzbogacone w stosownych chwilach dźwiękami marimby i gongu. Udanie koronujące całość „Opowieści…” kojarzyć się mogą z nagranym w przeszło dwadzieścia lat później przez członków Dream Theater pięknym koncertem An Evening with John Petrucci and Jordan Rudess.
Land of the Midnight Sun to dzieło wytrawne, pełne muzycznej krzątaniny i rozmachu, czarującego powabu i – wbrew pozorom – lekkości, dzieło o niepowszedniej oryginalności, cechującej każdego prawdziwego i świadomego swych możliwości artystę, w konkretnym przypadku – niesamowicie uzdolnionego Di Meolę, człowieka, który potrafił dobrać do współpracy wyśmienitych muzycznych sztukmistrzów i wraz z nimi nagrać silnie energetyczny i mocno zajmujący album, będący fuzją jazzu i rocka z muzyką latynoską. Zaiste, ta płyta – że nawiążę do tytułu wspólnie stworzonego przez Di Meolę z Paco De Lucíą i Johnem McLaughlinem w kilka lat później albumu – to passion, grace and fire, namiętność, wdzięk i ogień, albo – jak kto woli – pasja, gracja i żar(2). A był to dopiero początek błyskotliwej, usianej diamentami solowej kariery Ala Di Meoli…
(1) W 1976 roku ukazał się także solowy album Jona Lorda, klawiszowca dogorywającego podówczas Deep Purple, zatytułowany właśnie Sarabande.
(2) Tytuł tej wydanej w 1983 roku płyty pochodzi od zamieszczonego na niej utworu Passion, Grace & Fire, napisanego przez Di Meolę na potrzeby jego wydanego rok wcześniej solowego albumu Electric Rendezvous.