Pierwszy raz z nazwą La Tulipe Noire spotkałem się około dwóch lat temu. Bardzo usilnie namawiano mnie telefonicznie do zakupu płyty tego zespołu. Ale mając do wyboru tą płytę i “In Ogni Luogo” Finisterre, wziąłem tą ostatnią. I nie żałuję. Zupełnie. Kilka miesięcy później usłyszałem kilka utworów właśnie z “Faded Leaves”. Zapamiętałem charakterystyczny głos wokalisty i piękną, długą solówkę gitarową. A całkiem niedawno trafiła do mnie te płyta i mogłem poznać ją w całej okazałości. Przyznam się, że zrobiła na mnie duże wrażenie. Ma ta muzyka swój klimat – spokojna, nastrojowa, momentami podniosła. Rzadko kiedy pojawia się dynamiczniejszy fragment. W dużym stopniu wpływa na to wokalista. Ima dysponuje bardzo ciekawym, mocnym, wysokim głosem.
Nie wiem, czy bardziej chłopięcym, czy kobiecym. Słychać, że nie przepada za wokalną ekwilibrystyką. Prowadzi melodie spokojnie, żeby nie powiedzieć dostojnie. A o czym śpiewa – wystarczy spojrzeć na tytuły. Poza tym na środkowej stronie wkładki jest obrazek przedstawiający młodego człowieka z gitarą na tle wiosennego , wiejskiego pejzażu – czyli wiadomo z kim mamy do czynienia, zasadniczo kącik złamanych serc. Ale to się nie ma z czego śmiać. Teksty są niezłe, bezpretensjonalne, bez przesadnej pompatyczności i dramatyzowania. Śp. Tomasz Beksiński w nie jednej audycji by je wykorzystał. Muzycznie, hm...zaraz parę osób się zjeży, że płyta neo-progresywna dostanie taką ładną ocenę. Bo jest to neo-progressive, nie da się ukryć. Muzycznie najbliżej temu do Marillion z Fishem. Słychać też wpływy włoskiego rocka progresywnego z lat 70-tych i pewnie też trochę IQ ? Ale jest to zespół dosyć oryginalny, choćby właśnie z powodu wokalisty. Nie znam innego, o nawet nieco podobnym głosie (może trochę Jon Anderson, ale to niezbyt “może” i bardzo mało “trochę”) i uważam, że jest to jeden z ciekawszych śpiewaków , jakich słyszałem. Jak chyba wszystkie zespoły z tego kręgu, La Tulipe Noire cechuje dbałość o atrakcyjne melodie i doskonała produkcja. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu nagrywanie muzyki , którą można zanucić, z automatu podpada pod pop i komercję. Jednak między muzyką, która “służy twórcy do komunikacji z samym sobą, gdzie słuchacz jest ogniwem absolutnie zbędnym” (uwielbiam ten cytat, żałuję, że nie ja to wymyśliłem) i muzycznym banałem jest bardzo duże miejsca. Na prawdę piękne melodie – to zdecydowanie wyróżnia LTN z reszty progresywnej średnicy , a poza tym momentami rewelacyjne partie gitary. Długie, soczyste i piękne (powtarzam się, ale nie ma innego wyjścia) solówki (szczególnie zapadła mi w pamięć ta z “Wanderer”). Ale to nie są popisy w stylu 769 nut na minutę, tylko gra , jak to robią wielcy styliści - np. Latimer, Gilmour, Rothery. Gitara ma śpiewać, a nie wydzierać się bez sensu.
W gruncie rzeczy same ballady... Melancholijna, jesienna płyta. Wyjątkowej urody.
Nie ma przebacz – 8,5/10 pts.