Burning Saviours to kolejny band ze stajni Tranbsubstans zapatrzony w zamierzchłą rockową przeszłość – czyli wszystko zgodnie z polityką programową firmy. Muzyka , którą znajdziemy na krążku “Nymphs & Weavers” to dosyć typowy dla przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych heavy progressive – czyli muzyka z czasów, kiedy ani hard-rock, ani prog-rock jeszcze do końca nie wyewoluowały . Trzeba przyznać, że wychodzi to zupełnie znośnie. Tylko jest jeden problem – wokalista absolutnie nie nadaje się do śpiewania typowo hard-rockowych numerów, a tych kilka na tym albumie jest. No nie nadaje się i psuje ocenę tej w gruncie rzeczy niezłej płyty. Początkowo wydawało mi się , że to w ogóle niezbyt wydarzony śpiewak, ale posłuchałem “Hillside Mansion” i “Exposed...” , a tam śpiewa dobrze. Po prostu nie ten człowiek nie w tym miejscu. Dużo lepiej wychodzą rzeczy bardziej prog-rockowe. Trochę folkowy “Hillside Mansion” jest tego najlepszym przykładem – znakomity utwór ze specyficznym rytmem, doskonale, z nerwem zaśpiewany – świetna rzecz. Jeszcze kilka udanych, chociaż nie tak dobrych momentów można się doszukać – “Woodnymph” i “Dreaming of Pastries”, tytułowy. Te bardziej hard-rockowe utwory też potrafią zaskoczyć dobrym riffem, dynamika, chociażby wspomniany wcześniej “Dreaming of Pastries”. Zaczyna się z omalże metalowym wykopem, a dalej muzycy też starają się nie zwalniać.
Jednak powoli zaczyna mnie nużyć któryś tam z kolei zespół , dla którego muzyka rockowa skończyła się zanim Gabriel odszedł od Genesis, a Fripp po “Red” zawiesił działalność King Crimson. Denerwuje to szczególnie w warstwie brzmieniowo-produkcyjnej. Nie jest przecież powiedziane, że jeśli się gra muzykę stylistycznie sprzed trzydziestu pięciu lat, to trzeba ją koniecznie też tak archaicznie nagrywać. Możliwości technologiczne nawet dosyć prostego studia są wydaje mi się dużo większe. Ale takie zastrzeżenia mógłbym mieć również do kilku innych zespołów z Transubstans, które swego czasu wychwalałem pod niebiosy. Ale w przypadku tamtych wykonawców nie przeszkadzało mi to zbytnio, ponieważ ich muzyka niwelowała wszelkie niedociągnięcia – jak Gargamele skrobali żyletką mózg, albo leciało się z FBFOS przez nie wiadomo jaką galaktykę, to sprawy techniczne były zdecydowania na dalszym planie. Ale jeżeli muzyka nie zachwyca, to człowiek zaczyna zwracać większą uwagę na to jak słychać. Kiedyś zafunkcjonował taki termin – “średnica z Musei”, na określenie płyt porg-rockowych – dość przewidywalnych stylistycznie i o niezbyt wygórowanym poziomie artystycznym. Powoli można też zacząć mówić o “średnicy z Transubstans” i też będzie wiadomo o co chodzi.
Po kolejnych odsłuchach “Nymphs & Weavers” robiło na mnie coraz korzystniejsze wrażenie. Nawet wokal Marjanena powoli przestawał irytować. Nie dało się nie usłyszeć, że riffy sklepano bardzo smaczne, muzycznie cała płyta trzyma dobry poziom, a zagrana jest z iście rockową werwą.
Nie do końca wiem, jak mam ją ocenić. Z jednej strony wokal nie z tej bajki i słychać, że wokalista momentami się męczy (“The Spellweaver”), do tego dyskusyjny poziom technologiczny. A z drugiej strony czuje się w tej muzyce autentyczny entuzjazm i radość grania. To , że dobrze się tego słucha, też nie jest bez znaczenia. Myślę, że 6 punktów z zaznaczeniem, że z niewielkim plusem, będzie adekwatną oceną.