No i co ja mam tu napisać? Nazachwycałem się wypasionym, 6 – godzinnym DVD Whirld Tour 2010 a teraz mam ochotę zapytać: po co? I dla kogo? Pytania te dotyczą oczywiście kolejnego transatlantyckiego kolosa zatytułowanego More Never Is Enough, tym razem składającego się z 3 płyt CD i 2 krążków DVD. No bo ileż razy można wchodzić do tej samej rzeki?!
Na trzy płyty audio More Never Is Enough trafia bowiem dokładnie ten sam materiał, który znalazł się na wydanym rok wcześniej Whirld Tour 2010, tym razem jednak zarejestrowany podczas ostatniego koncertu tej trasy – 22 maja 2010 roku – w Manchesterze, zaś na płytki DVD, między innymi, zapis występu z holenderskiego Tilburga, z 20 maja, powtarzający jeszcze raz ten sam zestaw. Okej, mamy obok tego kilka ciekawostek nagranych to w Niemczech, to w Szwajcarii… Nie zmienia to jednak postaci rzeczy, że wydawnictwo to może zaspokajać przede wszystkim ego (a pewnie i nie tylko) muzyków, dla których chwile te warte były uwiecznienia i zachowania dla potomności. Tylko czy owa potomność będzie miała jeszcze ochotę na tego, po raz kolejny odgrzewanego i wcale nietaniego, kotleta?
Jak to w przypadku Transatlantic bywa, box wydany jest ślicznie, w sam raz do postawienia na półce, wśród równie ciekawie wyglądających rzeczy. Do postawienia, ale czy też do częstego wracania? Wyjaśnijmy sobie jedno. Muzyka i artyści są tu najwyższej próby. Grają to, co kochają, a robią to z dużą fantazją i polotem, bawiąc się przy tym zacnie. Tylko że… Jakie to ma znaczenie dla prawdziwego fana, który ma już wszystko? A... no pewnie takie, że skręca się on w swoim dylemacie: kupić, nie kupić?, patrząc na stojące na sklepowej półce cudo. Ostatecznie, z kołaczącą się w głowie myślą: jak to? Ja tego nie będę miał?! – „przegrywa”, a jego kieszenie stają jakby bardziej przewietrzone. Czym idealnie wpisuje się w biznesplan opracowany gdzieś na górze.
Przy tej okazji, oddajmy cesarzowi, co cesarskie. Dla tych, którzy o Transatlantic jeszcze nie słyszeli i nie mają poprzedniego DVD, to wydawniczy strzał w dziesiątkę. No ale jak to w związku z tym ocenić? Pod względem artystycznym pewnie na „10”, jednak sam pomysł wydania… na „1”. Eeech, szkoda bawić się w gwiazdki.
PS I jeszcze jedno. Gdyby jednak komuś, w powyższej recenzji, przeszkadzał brak szerszej i merytorycznej charakterystyki wydawnictwa, przykrytej nadmiarem (pewnie taniej) publicystyki, polecam recenzję Whirld Tour 2010. Szkoda było tu wklejać…