Nie czarujmy się. Pewnie niewielu miłośników artrocka w naszym kraju zwróciłoby uwagę na ten album, gdyby nie fakt, że gościnnie pojawił się na nim wokalista rodzimego Quidamu, Bartek Kossowicz. I to u boku, między innymi, samego Levina. Stało się jednak… jak się stało i bardzo dobrze. Bo album Big Face wart jest zauważenia. To już trzeci studyjny krążek tej kanadyjskiej formacji dowodzonej przez Stephana Desbiensa znanego chociażby z neoprogresywnych grup Sense i Red Sand. Wcześniej muzycy wypuścili na rynek albumy Shimmering Lights (2006) i The Sagarmatha Dilemma (2008). Wydany w tym roku Big Face ma z pewnością jedną cechę wspólną ze swoimi poprzednikami. Podobnie jak na dwóch pierwszych płytach pojawili się tu znani goście (głównie z progresywnego światka), którzy nie tylko mają wabić do tej płyty, ale także zapewniać jej klasę i sporą różnorodność. Ta ostatnia czasami staje się największą słabością albumu, czyniąc go chwilami niezbyt spójnym.
Owa niespójność nie przeszkadza jednak w stwierdzeniu, iż mamy tu do czynienia ze sporą ilością melodyjnych, dobrych i bardzo dobrych kompozycji, niekiedy wręcz z przebojowym potencjałem. Wystarczy posłuchać drugiego w zestawie, mającego radiową długość, So Low. Numer, jakby wycięty z twórczości It Bites, czy Kino, przy dobrej promocji mógłby zagościć w komercyjnej stacji radiowej. Jest w nim fajny, bujający refren zbudowany na energetycznym gitarowym riffie. Równie przebojowy jest Don’t Tell The Kids, choć nieco spokojniejszy i ociekający wyrazistym, klawiszowym podkładem w progresywnym stylu oraz takowymi gitarowymi popisami. Niezły hit można byłoby wykroić także z rozpoczynającego całość They. Szkoda jednak, że artyści zdecydowali się go wydłużyć do prawie 9 minut, sporą część z nich przeznaczając na jawne i absolutnie niepotrzebne zrzynki z Karmazynowego Króla. Z drugiej strony, inaczej pewnie być nie mogło, bo to w tym kawałku gościnnie zagrał Levin. Podobnie jak w So Low, także i w tym numerze rzuca się w uszy zgrabny refren okraszony soczystym riffem a miłymi ozdobnikami są partie saksofonu i mocno floydowe żeńskie chórki. Sympatyczne wrażenie robi Anger I&II, rozpoczynający się w stylu piosenek duetu Simon & Garfunkel i łapiący później pinkfloydowy klimat w… niemieckiej, RPWL-owej wersji! Żeby było ciekawiej, utwór wieńczy długawe i do tego bardzo zgrabne gitarowe solo na bluesrockową modłę. Blues rocka posmakujemy także w utworze Macondo, którego refren może przywołać ewidentne skojarzenia z "Cockerową" wersją With A Little Help From My Friends. A to nie koniec różnorodności na Big Face. Kawał rockowego i brudnego żaru otrzymujemy bowiem w zwartym Anger III, zaś latynoskiej gitary w Conspiracy – bardzo ciekawym zresztą… progmetalowym instrumentalu ozdobionym jazzowym solo na saksofonie. Skokiem w bok jest odstająca nieco od reszty piosenka Poussiere De Lumiere, zaśpiewana po francusku przez Claire Vezinę. Najlepszym jednak fragmentem tego albumu jest kompozycja tytułowa. Utwór, w którym zaśpiewał Kossowicz. Zaśpiewał i po raz kolejny pokazał, że jest artystą mającym swój wyrazisty styl, silnie odciskający piętno na wykonywanej kompozycji. Nie wiem czy to przypadek, ale początek Big Face nawiązuje absolutnie do nowszej wersji klasyka Quidamu, Sanktuarium. Sam utwór skonstruowany jest bardzo logicznie, z ciekawą gitarową solówką w samym środku, spięty klawiszowym motywem występującym na początku i na końcu utworu.
Do płytki, w formie bonusów, dorzucono dwa klipy do najbardziej nośnych numerów na albumie: So Low i Don’t Tell The Kids. Nic szczególnego; w pierwszym przypadku mamy kapelę odgrywającą piosenkę na scenie, w drugim, pobawiono się trochę obrazem, pokazując, oprócz muzyków, kilka ciekawych ujęć. Ot, ciekawostka.
Uff… dawno już pisząc o jakiejś płycie, nie wyciągnąłem tylu łatek, nazw i inspiracji. Mimo pewnego misz-maszu, słucha się tego jednak bardzo przyjemnie. Szczerze polecam, tym bardziej, że ta wydana własnym sumptem płyta, dzięki poznańskiemu Oskarowi, doczekała się wreszcie i u nas oficjalnej dystrybucji.