Trzasnęły drzwi. Zanim się doszukaliśmy kształtu, który wpadł z hukiem na zebranie redakcyjne, słychać było głos Mariusza „Słyszeliście? Kossowicz zagra z Levinem!”.
Papa Bear ma swoim zwyczaju nie odmawiać ciekawym projektom, wszyscy znają jego całkiem imponujący dorobek, sławne nazwiska którym przygrywa, sam jest jak się okazało nazwiskiem, którym można się podpierać. Słowem pierwsza liga. Ale o co chodzi? - zaskoczony zapytał wchodzący właśnie do ciasnego gabinetu Kapała, o którego Mariusz mało się nie zabił goniąc i wyprzedzając na trzeciego w korytarzach okupowanego przez nas kompleksu. „D - project” .. „A co to w ogóle jest?” Szybkie zerknięcie do globalnej wyszukiwarki – jeżeli tam tego nie ma to znaczy że nie istnieje. Znalezione. „Kanadyjska formacja, ma na koncie 2 albumy, ale jakoś do tej pory nie zawojowali świata” - szybkim spojrzeniem analityka Romek przeleciał wyniki wyszukiwarki.
- Ok – stwierdziłem – Przyjdzie album, to go ocenimy, zobaczymy co to i kto to. Od zebrania minęło ledwo 2 miesiące, a już na biurku leżała koperta, płytka ładnie opisana „D Project - Big Face”, z wytłuszczonymi nazwiskami gości na załączonej karteczce. Zanim reszta redakcji dotarła na spotkanie, obecnemu w pokoju Wojtkowi zapuściłem krążek. Jak przypuszczałem – po pierwszym kawałku wykrztusił coś że w sumie to on się śpieszy, nie ma czasu, w korytarzu znów ktoś rozlał kawę a musi jeszcze prześwietlić paru delikwentów. No ładnie – pomyślałem – dobrze, ze Wojtek ma czasem cięte pióro, to udaje nam się zaoszczędzić na sprzątaczce. Choć ostatnio wespół ze Strzyżem ścigają się do redakcyjnego mopa - jeszcze jedna kłótnia na forum czy na fejsie, a zacznę im wpisywać stałe dyżury.
Płytka wylądowała na biurku, potem do odtwarzacza, dźwięki zalały nasz malutki zawalony płytami pokój spotkań. Wszyscy skupieni na dźwiękach skrupulatnie notowali swoje uwagi lub przeglądali leżące na biurku płyty, Romek tylko zaangażowany z głową w chmurach coś majstrował na swoim profilu DeviantArt. „jakiś taki Krimson” rzekł Łukasz. No w sumie tak, pierwszy kawałek leciał krimsonowato. „Floydowe chórki” odezwał się Tomek, mój imiennik i nasz najmłodszy recenzent. Co prawda to prawda, zabrzmiało to naprawdę obiecująco. Otwierający „They” nie dość że potrafił wzbudzić zachwyt z przerażeniem u zebranych, to Romka nowoczesne, pokryte polimerami i obsadzone elektroniką okulary ze zintegrowanym wyświetlaczem ani na chwilę nie zmieniły wyświetlanego przed oczami obrazu – DEVIANTART. „ten saksofon też zerżnęli z floydów” - jednym zdaniem podsumował Strzyż. Wokalista nawet nie wysilał się udawać że nie chce śpiewać jak Gilmour. Jak zaczęli karmazynowo tak próbowali skończyć. „To gdzie tam grał Tony Levin”? szybko zapytał Mariusz. Oj chyba wydawało mi się że tylko w tym kawałku. Następny „So Low” szybko przeskoczyliśmy, w sumie zaczynający się popowo z denerwującym klawiszowym staccato, po minucie miałem go serdecznie dosyć. Tym bardziej że już go znałem ze strony zespołu. Po drodze wskoczył jeszcze z lekko genesisowy gitarowy Anger i & II, który koledzy w sumie chórem uznali ze się nadaje – ale na ognisko, albo na wesołe zakończenie naprawdę odjechanego albumu. Tymczasem pośrodku, między popowym dramatem a wyczekiwanym przez wszystkich tytułowym Big Face, panowie z D Project wstawili coś, co kompletnie nie powinno się znaleźć w tym miejscu. „Jakby to jeszcze dali na koniec „ - z oddali słychać było głos Krakowskiego, który cierpliwie sącząc colę przez słomkę nie odrywał oczu od „wyświetlaczy” Romka. „Nie no fajny kawałek, co się czepiacie” słowami Mariusz próbował ratować zespół. Słowem się nie odezwałem, chciałem wreszcie usłyszeć, gdzie tutaj Bartek Kossowicz, moim zdaniem bardzo zdolny i już dobrze dopracowany wokalista, udziela się wespół z Tonym Levinem. „Oj, chyba nie usłyszysz” rzekł Strzyż. – „Co?” Mariusza to troszkę wybiło z bujania się w rytm muzyki. „Tu napisali – Levin był w pierwszym kawałku, Bartek zagra w czwartym” – tytułowym Big Face. „Przecież mieli razem zagrać?” z niedowierzaniem Mariusz wyrwał Strzyżowi kartkę opisującą album. A no właśnie tak się stało – razem, ale osobno. Wspólny udział w jednym albumie, ale niestety nie na tych samych utworach. A szkoda. „Panowie, a nie czujecie tutaj klimatu bardziej pasującego do Believe? To jakby skrzyżować Quidam z Believe” - powiedziałem do zgromadzonych – w sumie faktycznie. Utwór do tej pory totalnie wybił się ponad to co słyszeliśmy – powtórzone chórki, w sumie solo gitarowe podobnie zabrzmiało jak na They. „Czemu nie nagrali całego takiego albumu!” - Strzyż nie wytrzymał. Anger III w przeciwieństwie do poprzedników trzyma poziom, dobrze wskoczyli i lekką niepewnością w smyczkach i gitarach bardzo dobrze zespół ujął temat. Szósty kawałek był kolejnym, który niestety zaliczył szybkie „fast play”, co pozwoliło znów skupić się przy Macondo. I tu znów miłe zaskoczenie, po kolejnym szybko przewiniętym utworze, można coś cieplejszego napisać i odżałować czemu ten zespół ma aż tyle wypadków przy pracy. Tym razem klasyczne, troszkę pod styl Joe Cookera granie z wyraźnym chórem żeńskim i zabawą głosem w stylu Talking Heads. To było niezłe. Zespół zostawił sobie na koniec dwa bardzo fajnie dopracowane kawałki – „To chyba nagroda, dla tych co przebrną przez początek” wrzucił Krakowski. „Co ty chcesz, początek był bardzo przyzwoity” w odpowiedzi usłyszeliśmy głos Mariusza. Zanim się Conspiracy dobrze rozkręcił, znów zerknąłem czy aby ktoś nie podmienił płyt np: na Believe. „A tutaj lekko brzmią jak Discipline” – „dokładnie, słuchajcie to niesamowite ile oni potrafią zagrać” – no ok, mówię w kierunku Mariusza „ale troszkę brakuje tu własnego stylu. Jak na razie słyszeliśmy świetnych instrumentalistów, naprawdę świetnych technicznie muzyków ale coś własnego jakby zagrali też byłoby fajnie” – zespół moim zdaniem utrzymał się utartych schematów. Perełka na koniec – jak to bywa – zaśpiewany po francusku „Poussiere De Lumiere”, który nie tylko moim zdaniem całkowicie odmienił spojrzenie na album. „I dlaczego nie nagrali takiego właśnie albumu?” odpowiedział Strzyż.
„Mamy chyba najwięcej recenzji kanadyjskich zespołów , ciekawe którym się inspirowali „ podeszło od strony Krakowskiego. Szybko Łukasz zauważył „Koledzy, ale to masterował Andy Jackson” - „no ładnie, człowiek który robił Floydów, nagrał ich ponownie tylko w innym składzie. Nic dziwnego że brzmią jak floydzi pomieszani z King Crimson i Discipline” - podsumował Strzyż. „To co napiszesz o nich?” rzekł Mariusz. W sumie nie wiedziałem co mu odpowiedzieć „ wiesz ... nic... przepiszę naszą rozmowę” .. „żartujesz!” ... uśmiechnąłem się. „Ani trochę”. „To jaka będzie ocena?!” - ten punkt naszych odsłuchów lubię najbardziej. Kłótnia o ocenę. Zważywszy że tylko jedna osoba nie brała w niej udziału z powodu nieobecności umysłem w naszym gronie, nic nie mówiąc pozostałym o swojej propozycji zaczepiłem w końcu nieobecnego myślami - „ Romek, to jak oceniłbyś ten album?” ... „mam! – słuchajcie, to będzie nasz nowy nocny nagłówek, prezentowany od 22 do 6 rano” .. „przecież to się u nas nie nadaje, czytelnicy nas zjedzą” spojrzałem na szyderczy uśmiech Romka. „ No to co z tego. Ale to jest Olivia Wild!” Po tych słowach wszyscy się roześmiali „Słuchaj, Twoja recenzja, Ty oceniasz. Dla mnie to jednak bardzo udany album” rzekł Mariusz . „Niespójny, nierówny, szczątkowy udział Levina i kapitalny kawałek Kossowicza” odpowiedzieli Łukasz i Tomek. „Nieeee, darujcie, ale połowa nie nadawała się do słuchania” podsumował Strzyż, „bez Olivii Wilde nie przejdzie” ni stąd ni zowąd Romek bronił swojego arcydzieła.
Każdy ma sumie rację, nie można odmówić muzykom zaangażowania ale i wtórności. Dobrych momentów, ale także słabych utworów. Każdy wyraził opinię – moja jednak pozostaje z lekką nutką niedosytu – no przecież mając już taki materiał mogli go lepiej poukładać. Nie dam im notki. Nie wiem jak to ocenić. Świetni muzycy, świetni goście, nasz człowiek ale dwie ciężkie wpadki i za grosz nie rozumiem czemu udział Levina wydaje się być tak szczątkowy, a czemu zespół potrafiący grać jak sami najlepsi mistrzowie tworzy album, który zniknie w powodzi podobnych produkcji . Dla wielu osób sam udział takich gości jak Bartek czy Tony Levin to już będzie powód aby wychwalać i stawiać najwyższe noty. Bez oceny.