Ćwiara minęła AD 1986!
Trzeci wokalista na kolejnej trzeciej płycie. Bobby Kimball wyleciał po „Czwórce”, z usług Freddie Fredricksena zrezygnowano po „Isolation”. Przy okazji pracy nad „Fahrenheit” zwerbowano kolejnego – młodego wokalistę Josepha Williamsa, co okazało się dobrym posunięciem tak dobrym, jak „Farenheit” okazało się dobrą płytą. Poprzednia, „Isoaltion” nie miała nadmiernie pozytywnych recenzji, co prawda sprzedawała się przyzwoicie, ale znacznie słabiej niż „Toto IV”. Nie przyniosła też tak dużego przeboju jak „Africa”, czy „Rosanna”. Na „Fahrenheit” było za to „I’ll be over You”, ostatni tak duży przebój Toto. Początkowo szczerze nie lubiłem tego kawałka, choćby dlatego, że moje koleżanki mówiły, że jest śliczny. Ta moja niechęć rozciągnęła się na całą płytę, która podobała mi się znacznie mniej niż „Isloation”. Ale to „Fahrenheit” było pierwszym krążkiem Toto, jaki sobie kupiłem – jeszcze na winylu, radzieckie wydanie, za jakieś śmieszne pieniądze (pewnie dlatego kupiłem). Obcowanie z własnym egzemplarzem „Fahrenheita” zmieniło mój zdanie o tym albumie, oczywiście na dużo lepsze i kiedy zacząłem kupować sobie płyty Toto na CD, ta (wraz z „Isoalation”) poszła na pierwszy ogień.
W przeciwieństwie, do dwa lata wcześniejszego, bardziej rockowego „Isoaltion” to powrót do łagodniejszego brzmienia, trochę odejście od rocka w stronę tak zwanego blue-eyed soulu, białej, bardziej wygładzonej, bardziej syntetycznej i komercyjnej odmiany tej muzyki. Nigdy za czymś takim nie przepadałem i pewnie dlatego przyswajanie „Fahrenheita” szło mi tak opornie. Oprócz hiciora „I’ll Be Over You” Toto przygotowało kilka wcale nie gorszych utworów, a ballada „Lea” jest moim zdaniem nawet ładniejsza. Na pewno warto zwrócić uwagę na „Don’t Stop Me Now”, który zamyka płytę – nastrojowy instrumental, z przepiękną partia trąbki zagraną przez samego Mistrza Milesa.
Reszta płyty utrzymana jest w dużo żwawszym tempie, w zasadzie wszystkie one są bardzo przebojowe, łatwo wpadają w ucho i trudno nawet znaleźć takiego , który by się nie nadawał na singla. Akurat mi najbardziej w ucho wpadły „Somewhere Tonight”, „Till The End” i „We Can Make It Tonight”. „Fahrenheit” w zamierzeniu miał być chyba kontynuacją „Toto IV” i to się artystycznie na pewno udało. Komercyjnie – już w mniejszym stopniu, bo na liście Billboardu dotarło raptem dwa oczka wyżej, niż „Isolation”, a sprzedaż obu była porównywalna (po ponad pół miliona egzemplarzy).
Może takie wyniki nie satysfakcjonowały ani zespołu, ani wytwórni, ale i tak była to ostatnia płyta grupy się tak dobrze sprzedawała, a przedostania, która w ogóle znalazła się na liście przebojów w USA. Trudno powiedzieć, że była to wina zespołu, bo chociaż następne krążki bywały różne, to przede wszystkim czasy się zmieniły i na taką muzykę, jaką grało Toto, nie było już większego zapotrzebowania.