"Transference" to kolejny album z popularnej ostatnio serii "mniej = więcej" (daleko nie szukając, tą metodą posłużyło się ostatnio The Flaming Lips, Pain of Salvation, bądź też Marillion, a przecież klasa tych zespołów mówi sama za siebie), co oznacza odejście od studyjnych efektów, wypolerowanego brzmienia i bogatego instrumentarium. To dosyć ryzykowny krok, łatwiej uchodzący w ogólnie pojętej muzyce progresywnej, niż bijącym popularność światku amerykańskiego rocka alternatywnego. The Flaming Lips pokazało, że "można" i efekt takiego zabiegu potrafi być powalający, ale Spoon nie ma za sobą takiego ogromnego doświadczenia. Skutki mogły być tragiczne...
Na szczęście, nie są. Skoro już te tysiące słuchaczy Spoon w naszym kraju odetchnęło z ulgą, możemy przyjrzeć się bliżej samej muzyce. Jedenaście kompozycji, na jakie składa się "Transference", przy pierwszym przesłuchaniu szokują. No bo jak to? Utwory nie mają żadnych wstępów, kończą się nagle, wokal brzmi czasem, jakby wokalista obraził się na mikrofon, rzadkie smaczki dźwiękowe wyskakują znienacka w nieoczekiwanym momencie, perkusja w większości utworów gra wciąż ten sam rytm, nie słychać w niej żadnej (maluteńkiej nawet) zmiany, a płyta kończy się, zostawiając biednego słuchacza z otwartą buźką. Myśli on: "Cholera jasna, przecież to jeden z najsłynniejszych amerykańskich zespołów, coś mi tu nie gra", po czym drapie się w podbródek, sięga po plastikowe pudełko i ogląda je dociekliwie. Okładka dokładnie taka, jak na ArtRock.PL i w ostatnim TR. Wyciąga płytę z odtwarzacza, nadruk radośnie głosi "Spoon - Transference", czyli o pomyłce nie ma mowy. "Matko, na co ja wydałem tyle pieniędzy?" - już chce powiedzieć do stojącego nieopodal akwarium, ale jego narodowość nie pozwala mu na to. Podpowiada, że musiał odlecieć myślami podczas słuchania i każe włączyć album jeszcze raz. No i - znany scenariusz - nagle okazuje się, że płyta wcale nie jest zła.
A nawet przeciwnie. To jeden z tych albumów, których nie sposób ocenić po jednym przesłuchaniu. Na początku sprawia wrażenie nieprzemyślanego, jednak melodie wkrótce "wchodzą do głowy", a sama stylistyka, przypominająca nagrania demo, to właśnie ten zabieg "mniej = więcej". Utwory bez zbędnych ceregieli rozpoczynają się, wypełniając pokój nośnym basem, kończą bez pożegnania i niemal płynnie przechodzą w następne kompozycje. Po czasie możemy wychwycić smaczki dźwiękowe, ukryte w tle klawisze, sample, zauważamy, że gitary, choć proste, grają bardzo chwytliwe partie i nawet Britt Daniel - wokalista - zaczyna nas intrygować swoim "brudnym" głosem. Album jest nienachalny, powtarzamy go coraz częściej, a jednak nas nie nudzi. "Chwyta z czasem!" - krzyczałyby stacje radiowe, gdyby Spoon puszczały. A wiele utworów na "Tranference" się nadaje, jak na przykład świetny "The Mystery Zone" z psychodeliczną gitarą w refrenie, agresywny "Written in Reverse" oparty na partii fortepianu i "charczącym" refrenie, najpiękniejsze ze wszystkich "I Saw the Light", zamieniające się w drugiej połowie w transową jazdę, no i wzruszająca ballada "Goodnight Laura". Nie wszystkie utwory trzymają się tak dobrego poziomu, drażni mnie hałaśliwe "Trouble Comes Running", a "Nobody Gets Me But You" do teraz, po wielu przesłuchaniach, nie wpadło mi w ucho.
Mimo tych dwóch złośliwych rodzynków, najnowszego dzieła Spoon słucha się z nieukrywaną przyjemnością. Nie jest to ambitna płyta, nawet takiej nie udaje, ale najważniejszą funkcję muzyki spełnia doskonale. Warto się Łyżeczkami zainteresować, o ile oczywiście nie śmieje się na sam dźwięk słowa "indie". W przerwach pomiędzy kolejnymi progresywnymi olbrzymkami - polecam :)