Na temat Riverside rozpisywać się zbytnio nie trzeba. Warszawski kwartet istnieje dopiero od ośmiu lat, ale swoją muzyką zdążył namieszać nie tylko w naszym cudownym kraju. Jako dowód niech świadczy zainteresowanie się nimi samego Stevena Wilsona, dokładna biografia na angielskiej Wikipedii bądź też prawie pięć milionów (tak!) odsłuchanych utworów na popularnym serwisie Last Fm. Wiele słów, pozytywnych jak i negatywnych, zostało już o nich napisane, więc dlaczego i ja dokładam swoją cegiełkę? Otóż, moi drodzy, 15 czerwca roku pańskiego 2009 odbędzie się premiera ich czwartego krążka - "Anno Domini High Definition"! Czas zatem, aby ci, którym twórczość Riverside jest jeszcze obca, wypełnili swój obywatelski obowiązek i zagłębili się w senną krainę warszawiaków.
"Out of Myself" to nie tylko debiutancki album zespołu, ale także pierwszy rozdział "Reality Dream Trilogy" - konceptowej historii składającej się, jak sama nazwa wskazuje, z trzech części. Każda z nich to kolejny etap radzenia sobie bezimiennego bohatera z depresją, własnymi słabościami i odnajdywania samego siebie w tym pozbawionym litości świecie. Historii niezwykle udanej, należy dodać, ponieważ każdy z nas był (albo jest) jej uczestnikiem i do każdego teksty Mariusza Dudy trafią. Jednych wzruszą, innych zaciekawią, ale swoją rolę w poznawaniu muzyki Riverside odegrają znakomicie.
No, ale rozhasałem się z całą trylogią, a mowa przecież o samym "Out of Myself". W jego historię zagłębiać się nie będę, ponieważ wszystkie teksty są dokładnie przetłumaczone na oficjalnej stronie zespołu, a moim obowiązkiem jest zachęcenie Was (nie oszukujmy się, każdy najpierw patrzy na ocenę, więc nie ma co owijać w bawełnę) do posłuchania albumu. Jak najprościej opisać muzykę Riverside? Ot, właśnie. Prosto się nie da...
Sen. Prawie godzinny sen. Przepełniony wieloma krajobrazami, prawdziwymi i fikcyjnymi, powstałymi w wyniku mieszania się wspomnień z marzeniami. Delikatne solówki, na myśl przywodzące trochę Porcupine Tree z wczesnego okresu działalności, genialne partie basu i klawisze wykorzystane w najlepszy z możliwych sposobów - tworzące piękne, wielowarstwowe tła. No i psychodelia zespołów progresywnych z minionego wieku, podana w zmienionej, nowoczesnej formie. Nie myślcie jednak, że to tylko wolne granie dla starych pryków, bo, kiedy zespół zbuduje już imponujący krajobraz, potrafi solidnie zniszczyć jego strukturę za pomocą metalowych riffów i pojawiającego się gnieniegdzie growlu. Ach, właśnie, Mariusz Duda. Jego głos brzmi dobrze zarówno podczas melancholijnych szeptów jak i energetycznych krzyków. Już na debiucie pokazał klasę, jednak dopiero za kilka lat (w Lunatic Soul chociażby) dosięgnie szczytu. Tutaj popełnia kilka błędów (strasznie amerykańskie zaciągnięcie na początku "I Believe" wywołuje mały uśmieszek), ale w żadnym wypadku nie wpływają one negatywnie na odbiór całości.
"Out of Myself" przede wszystkim odbierze pewność siebie każdemu, kto sądzi, że polskie zespoły odstają jakościowo od swoich brytyjskich kolegów. Mnie swego czasu odebrało, a za swoją głupotę bardzo teraz polskich muzyków przepraszam. Jakość nagrania jest świetna, nic dziwnego, że Riverside na całym świecie zbiera pochlebne recenzje.
Ciężko jest wytypować najlepszy utwór, gdyż koncept bardzo silnie wiąże ze sobą wszystkie nagrania i "Out of Myself" najlepiej się słucha jako całość. A szkoda moich zapracowanych paluchów na bezsensowane nawalanie w klawiaturę. Rozpływać się w pochwałach mógłbym bez końca, ale nie ma takiej potrzeby, ponieważ każdy, kto choć trochę lubi progresywną muzykę, posłuchać "Out of Myself" musi. Innej opcji nie ma!