Już w kilka minut po włączeniu debiutanckiego albumu Panic Room, „Visionary Position”, byłem gotów przeboleć rozejście się Karnataki. Członkowie zespołu kontynuowali bowiem najlepsze tradycje swojej macierzystej grupy, ale zarazem nie ograniczali się do kopiowania jej stylu, tworząc niezwykle udaną płytę, która zebrała sporo pochlebnych recenzji w prasie. Sukces ten był w moim odczuciu wypadkową dwóch czynników. Po pierwsze, doskonałej współpracy i wyobraźni kompozytorskiej duetu Helder-Edwards, dzięki której udało im się stworzyć wyśmienitą kombinację chwytliwych melodii z rozbudowanymi aranżacjami, sięgającymi po elementy z pozornie odległych porządków – jazzowe pianino, orientalny motyw, celtycka ballada, bombastyczny orkiestrowy finisz – i połączyć je ze sobą w spójną całość. Po drugie, świetnej dyspozycji Anne-Marie Helder, która – po wyjściu z cienia Rachel Jones czy Heather Findlay – okazała się wokalistką w niczym nie ustępującą swoim bardziej znanym koleżankom. Mocny głos, dobre wyczucie melodii i przede wszystkim świetny zmysł interpretacyjny sprawiły, że „Visionary Position” słuchało się naprawdę znakomicie. Mówiąc wprost: tak dobrego popu ukrytego pod płaszczykiem progresywnego rocka nie słyszałem od czasów… ostatniego albumu Karnataki.
Z tym większą przykrością muszę donieść, że drugi album w dorobku Panic Room znamionuje pewien spadek formy. Wyraża się on przesunięciem akcentu z przymiotnika „progresywny” na rzeczownik „rock”. Muzyka zespołu uległa uproszczeniu i konsolidacji: melodie pozostały, ale zniknął gdzieś rozbudowany arsenał aranżacyjny towarzyszący im na debiutanckim krążku. Spektrum brzmień i nastrojów, po których grupa porusza się na „Satellite” jest więc znacznie węższe, co niebezpiecznie zbliża ich do całej rzeszy rockowych i gotyckich grup, eksponujących kobiecy wokal na tle dość banalnej muzyki. Na całe szczęście transformacja ta nie jest kompletna i zespół wciąż potrafi zachwycić wspaniałą aranżacją czy solówką. To jednak za mało. Na dłuższą metę brakuje tu urozmaicenia i dramaturgii, a obok utworów naprawdę dobrych, pojawiają się też mniej udane („I am a Cat”, „Black Noise”). Całość jest więc troszkę nierówna i choć generalnie słucha się jej przyjemnie, to nie robi już takiego wrażenia, jak debiut.
Podsumowując, wydaje mi się, że drugi album Panic Room może przypaść do gustu tym, którzy poszukują przede wszystkim ładnej, lekkiej i melodyjnej muzyki, utrzymanej w rockowych brzmieniach. W tego typu konwencji „Satellite” prezentuje się lepiej niż przyzwoicie. Mój problem z tym krążkiem polega przede wszystkim na tym, że kiedy go słucham, słyszę głównie to, w czym nie dorównuje swojemu znakomitemu poprzednikowi. Mimo to warto po niego sięgnąć, choćby dla tak nastrojowych ballad, jak „The Fall” czy „Sunshine” oraz prawdziwie epickiego zakończenia. Tego typu utwory przypominają, że w zespole tym tkwi spory potencjał, który – mam nadzieję – jeszcze nie raz skrystalizuje się w postaci wyśmienitej płyty.