W 1998 r. stoner-rockowa formacja Sleep nagrała swoje magnum-opus: ponad godzinną „suitę”, adekwatnie zatytułowaną Dopesmoker. Materiał ten jednak okazał się zbyt radykalny dla ich ówczesnej wytwórni, co w rezultacie doprowadziło do rozpadu grupy. Gitarzysta, Matt Pike założył zespół High on Fire, natomiast sekcja rytmiczna – Al Cisneros i Chris Hakius – powołała do życia projekt OM.
Choć tytuł ich drugiej płyty, Conference of the Birds, kojarzyć się może ze słynnym nagraniem kwintetu Dave’a Hollanda, to już pierwsze minuty obcowania z zawartymi na niej dźwiękami przekonują, że muzycznie to zupełnie inna bajka. Prawdę powiedziawszy, bardziej adekwatna do jej opisu wydaje mi się nazwa zespołu, gdyż struktura materiału, oparta na prostocie i powtarzalnych schematach rytmicznych, istotnie przywodzić może na myśl charakterystyczne inkantacje tybetańskich mnichów. Oczywiście, o ile tylko ci nie stroniliby od marihuany i przesterowanych riffów…
Album wypełniają zatem dwa długie utwory, w całości złożone z wolnych, miarowych uderzeń perkusji, mozolnie oplatających się wokół nich partii basu oraz monotonnych, zupełnie pozbawionych emocji wokali. To wszystko. Muzyka OM jest zaprzeczeniem efektowności, a przy pierwszym odsłuchu odrzuca wręcz swoim odhumanizowaniem, ospałością i radykalną prostotą. Gdy jednak poddamy się jej przepływowi, gdy wsłuchamy się w jej powolne narastanie, gdy dostroimy do niej swój organizm, okazuje się, że potrafi wciągnąć… i to na dobre! Teksty o strukturze wszechświata, potencjalności czy wolności od fizycznego ciała, deklamo(śpie)wane w takt cyklicznie powracających rytmów perkusji i hipnotycznych fraz basu, niosą ze sobą nie dającą się uchwycić w słowa energię. Tą muzyką się oddycha, wciągą się ją prosto w płuca wraz z powietrzem, które wypełnia. I choć jej kleista konsystencja może przyprawiać o uczucie duszności, z czasem słuchacz zaczyna dostrzegać w niej drugie dno.
OM to zatem kolejny z zespołów, które przy wykorzystaniu wyłącznie instrumentarium rytmicznego potrafią wykreować intrygujący, muzyczny wszechświat, wymykający się prostej klasyfikacji. W dwóch utworach zawartych na Conference of the Birds mieszają się ze sobą metal, drone i psychodelia, a struktura materiału podobno naśladuje schematy tybetańskich inkantacji. Tak przynajmniej mówią, bowiem całości jednak zdecydowanie najbliżej do stonerowo-doomowych tripów, w klimacie Electric Wizard czy wspomnianego już Sleep. Dlatego polecam przede wszystkim miłośnikom właśnie tego typu grania.