Czwarty już album Walijczyków z Panic Room, z którego część muzyków niegdyś tworzyła Karnatakę. W stosunku do wydanego dwa lata temu Skin w składzie zaszła mała, aczkolwiek istotna roszada. Gitarzystę Paula Daviesa zastąpił Adam O'Sullivan, co jednak nie wpłynęło jakoś istotnie na brzmienie grupy. Muzycy dalej proponują bowiem delikatny i melodyjny rock progresywny lekko flirtujący nawet z popem i okraszony interesującym wokalem Anne-Marie Helder. Charakter muzyki idealnie komponuje się z tematyką utworów dotykających ludzkich uczuć i emocji - miłości, obsesji, utraty, czy strachu.
Całość rozpoczyna Velocity – jedna z ciekawszych kompozycji w zestawie. Ciekawszych, bo bardziej urozmaiconych, łączących ciężki rockowy riff z melodyjną delikatnością. Utwór może mylić słuchacza i sugerować mu, że z takim właśnie graniem będzie miał do czynienia w pozostałych utworach. Nic z tych rzeczy. Bo dalej już królują balladowe, bądź pół-balladowe klimaty, wspomniana delikatność, spokój i nastrojowość. Przykładem na to niech będzie pojawiający się jako drugi Start The Sound, z ładnymi smyczkami i przyjemnym refrenem. Równie urokliwe są jeszcze The Waterfall i Searching. Większość jednak kompozycji ginie w bardzo jednolitej masie mało urozmaiconych dźwięków, bez większego nerwu i zaskoczeń. Zdarzy się czasami muzykom wywołać subtelną jazzową aurę (Nothing New, All That We Are), zahaczyć o bluesowe solo gitarowe (All That We Are), czy wprowadzić organki pachnące lekko muzyką country (Searching), to jednak wszystko za mało, żeby pisać o jakiejś wyjątkowości Incarnate. Wszystko kończy jeden z najdłuższych utworów na płycie, patetyczny i wzniosły w finale Dust. Przyzwoite zakończenie… przeciętnej jednak płyty.