W Katatonii zakochałem się dzięki „The Great Cold Distance” i do tej pory ta płyta pozostaje dla mnie niedoścignionym wzorem dla innych wydawnictw tego typu. Zachwycił mnie olbrzymi ładunek emocjonalny zawarty w tych raczej prostych piosenkach, oczarowały świetne melodie, pochłonęło świeże brzmienie etc. etc. Innymi słowy, ostatni album Szwedów jawił mi się jako płyta niemal idealna i kompletna. Trudno więc się dziwić, że nie mogłem się doczekać kolejnego studyjnego wydawnictwa. No i co? No i klops.
„Night Is The New Day” pozornie posiada mniej więcej te same cechy co „The Great Cold Distance”. Przede wszystkim, sound obu płyt jest bardzo do siebie zbliżony: gęsty, nieco mechaniczny, mocno uwypuklający rytmikę, oraz nowoczesny. Sprawia to, że obie te płyty zdają się mieć podobny charakter. Niestety, „Night Is The New Day” nie ma czegoś, co miał poprzedni krążek: po prostu brakuje dobrych utworów. „The Great Cold Distance” była naładowana nieprzeciętnymi melodiami, których teraz ewidentnie brakuje. Owszem, jest parę bardziej charakterystycznych numerów („Idle Blond”, „Departer”, „Nephilim”, a zwłaszcza „Onward Into Battle”), jednak reszta raczej niespecjalnie zapisuje się w pamięci. Piosenkom brakuje ładunku emocjonalnego, indywidualności i własnego ducha. Nie wróży to dobrze płycie mającej przede wszystkim poruszać uczucia słuchacza. Niespecjalnie przemawia też do mnie swoista mechanika tych kompozycji, przejawiająca się przede wszystkich w dość mocnych, ale głównie pozbawionych polotu riffach i w paru momentach nieco odhumanizowanej grze perkusisty. Co prawda na „The Great Cold Distance” pojawiły się podobne patenty (zwłaszcza w „Leaders”), jednak całość do przodu pociągnęły świetne melodie, których tutaj po prostu nie ma. Czego jeszcze nie ma „Night Is The New Day”, co miały poprzednie wydawnictwa Katatonii? Pewnej swobody i jakby lekkości grania, można nawet powiedzieć autentyczności. Słuchając wcześniejszych płyt Szwedów (zwłaszcza „Last Fair Deal Gone Down”) miałem wrażenie, że te dźwięki same wypływają spod palców muzyków. Najnowszy album gdzieś stracił tę lekkość, a skutkiem tego jest naprawdę słyszalny brak autentycznego pokładu emocjonalnego.
Cieszy chociaż fakt, że Jonas Renkse jak zwykle trzyma poziom. Cóż jednak z tego, kiedy nawet najlepszy wokalista nie zrobi cudów ze średnimi kompozycjami. Ciężko się nawet o tym krążku rozpisywać, bo po prostu jest nieszczególny. Owszem, nawet solidny, ale z pewnością odstający od jakości, do jakiej przyzwyczaili nas Szwedzi. Do tego, niestety, także trochę monotonny (nie ma co ukrywać, ale wszystkie kompozycje są zbudowane na tych samych strukturach, a nieliczne smaczki niespecjalnie wzbogacają muzykę). Nawet w sieci opinie na temat „Night Is The New Day” przeważnie nie są zbyt ciepłe. Najwięcej jest zdań mówiących, że to płyta po prostu dobra i solidna, ale bez polotu, bez pasji i autentyczności. Jak nigdy, to cholerna racja.