Szwedzka Katatonia, znana dziś jako zespół wykonujący muzykę, której przypisywane są rozmaite określenia (depressive rock, gothic metal, depressive metal etc .) w 1993 roku prezentowała jednoznacznie metalowe oblicze. Po wydaniu EP Jhva Elohim Meth… The Revival powstał jej pierwszy longplay Dance of December Souls. Tu z kolei pojawia się “metka” pod tytułem black/doom metal, choć bardziej pasowałoby określenie doom/black, jeśli brać pod uwagę proporcje tych dwóch gatunków. Dance of December Souls zawiera oprócz intra/outra oraz jednego utworu instrumentalnego, Elohim Meth, który jest trochę w klimacie Day z Brave Murder Day, zestaw rozbudowanych, często „wielowątkowych” jak na ten zespół utworów. Nie trzeba chyba dodawać, że zarówno teksty, jak i sama muzyka to klimaty, gdzie króluje poczucie rozpaczy, pustki, samotności, śmierci i ogólny bezsens otaczającego nas świata. Muzycy Katatonii pokazują tu też „różki”, co widać choćby po tekście utworu Without God (w końcu bardzo „złe” logo, które zresztą pojawiło się na okładce albumu, do czegoś zobowiązuje, he he…).
Wracając do muzyki i określenia "black doom metal". Skojarzenia z black metalem pojawiają się głównie na skutek wokaliz pana Lorda Setha, czyli Jonasa Renkse. Na DoDS był on krzykaczem dość charakterystycznym, także trudno sobie wyobrazić, że mógłby się tu udzielać np. M. Akerfeldt znany z jeszcze bardziej charakterystycznych partii wokalnych na Brave Murder Day. Blackowe krzyki Renkse pasują doskonale do tego albumu i całości słucha się po prostu świetnie. Oczywiście najlepiej w odpowiednim „grobowym nastroju”.
Kompozycje, które trwają ponad 10 minut, a jest ich dwie, nie nudzą, mimo, że wygibasów w stylu J. Petrucciego tu nie znajdziemy. Jest za to klimat, który udziela się słuchaczowi od pierwszych ciężkich, wolnych riffów i uderzeń perkusji w Gateways of Bereavement aż do 13-minutowego Tomb of Insominia, po którym dostajemy jeszcze chwilę wytchnienia (całkiem przyjemną) w postaci Dancing December. Jedno z moich ulubionych outro w ogóle.
Jeśli o faworytach mowa, to zawsze w czołówce utworów, zarówno „starej”, jak i „nowej” Katatonii był Velvet Thorns (Of Drynwhyl) . Przepiękny i przesmutny. Apogeum całego albumu. Apogeum rozpaczy i przygnębiającego, przytłaczającego piękna. Coś w sam raz dla miłośników „smutów” w muzyce metalowej.
Lata 90. to czas, kiedy pojawiało się mnóstwo dobrych i sporo bardzo dobrych płyt z pogranicza doom metalu, w końcu to okres świetności tzw. wielkiej trójki (Anathema, My Dying Bride, Paradise Lost), dlatego stawianie DoDS za ideał mogłoby być nawet w przypadku tak zagorzałego miłośnika Katatonii lekką przesadą. Jednak specyfika tego bandu i późniejsze zmiany, jakie nastąpiły w ich muzyce, sprawiają, że przysłowiowa łezka w przysłowiowym oku się kręci. Stąd, nie tylko z powodu wielkiego sentymentu do tych dźwięków, ocena taka a nie inna.
Z pewnością z początkowych lat istnienia zespołu więcej zwolenników ma płyta Brave Murder Day, którą zresztą i ja uwielbiam. Jestem jednak zdania, że nie należy zapominać o pierwszym krążku Szwedów i stawiam te dwa albumy właściwie na równi. Ta czysto metalowa Katatonia nagrała po prostu dwie świetne płyty, różniące się od siebie. BMD - bardziej spójna i hipnotyzująca, z powtarzającymi się riffami, a DoDS hmm… jak to debiut, dzikie, zróżnicowane. Miejscami chaotyczne, raczej w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Krótko mówiąc Dance of December Souls to kawał dobrego, oryginalnego doommetalowego grania i jednocześnie rzecz posiadająca swoisty klimat, którego w muzyce Katatonii także później nigdy przecież nie brakowało.