Z koncertami akustycznymi rejestrowanymi na płytach sprawa jest prosta. Albo lubi się taką konwencję, albo omija ją z daleka. Przyznam się wam szczerze, że osobiście nie należę do jej entuzjastów. Może napiszę inaczej, żeby być lepiej zrozumianym – słucham, zbieram (szczególnie propozycje tych, których cenię) ale… za często nie wracam. Tymczasem taką właśnie płytę, jako trzecią w dyskografii, przekazuje swoim sympatykom poznańska formacja Underground Fly.
Śledzę ich poczynania od pierwszego krążka „Your Move – Your Choice”, o którym podobnie jak i o następnym, „Awakenings”, miałem okazję słów parę skrobnąć w naszym serwisie. Nie będę już zatem bliżej ich przedstawiał ani charakteryzował muzy jaką się parają. Wystarczy sięgnąć do archiwum…
Swoim trzecim otwarciem zaskoczyli mnie panowie absolutnie. Przede wszystkim, samą decyzją o nagraniu takiego albumu. Bądźmy realistami: nie są gwiazdami rocka bijącymi po oczach z każdej okładki muzycznego periodyku, nie mają też lawiny wydawnictw na swoim koncie, które „uprawniałyby” ich do robienia koncertówki. Do tego porwali się od razu na wydawnictwo dwupłytowe, w którym jedna blaszka jest w formacie DVD. Takich to pięknych czasów dożyliśmy, że kapele, które jeszcze być może czekają na ten swój najważniejszy moment, dokonują rzeczy, których „więksi, starsi i zasłużeni” jeszcze się nie dorobili.
Do rzeczy panie, do rzeczy. Bo zaskoczył mnie jeszcze Underground Fly tak naprawdę pomysłem na ten koncert. Niby zwykły, kameralny, zarejestrowany 29 stycznia 2009 roku w zielonogórskiej Piwnicy Artystycznej Kawon. Bez większych fajerwerków…, ale z jaką ilością smaczków! Bazą dla nich jest osiem kompozycji z debiutu i sześć z jego następcy. Kompozycji, których muzycy nie odfajkowali brzdękając na akustyku, tylko nadali im drugą twarz. Pokombinowali trochę w aranżacjach, instrumentarium, rytmie a nawet w samych melodiach. Przy niektórych rzeczach naprawdę zacząłem się zastanawiać: co to jest? No, bo generalnie - czegóż tu nie ma!? Poszerzony o pianistę Jar-o skład i gościnnie udzielające się panie, Natalia Fiedorczuk na wokalu i Monika Czarnecka na altówce. A to nie wszystko. Bo języczkiem u wagi jest Chór Kameralny Towarzystwa Muzycznego im. Henryka Wieniawskiego z Poznania.
Fiedorczuk robi fajne harmonie wokalne z Maverickiem, choćby w „Clumsy Jester” a Czarnecka dodaje swoją altówką i tak nastrojowemu już „Goodnight” jeszcze większej zadumy. Chór może chwycić za serducho, gdy wypełnia niemalże całą dźwiękową przestrzeń w „Between”. Żeby było zabawniej, mierzą się artyści na tym albumie z kilkoma muzycznymi szufladami. Jest zatem miejsce i na gospel („White Dove”), reggae („Celebration”), country („Strange Sunrises”, w którym zamiast marszowego rytmu, znanego z płyty, dostajemy „kowbojską galopadkę”!) i coś z klimatów Leonarda Cohena („Shiza”). Co jeszcze? A choćby kawałki innych, wplecione w piosenki autorskie. The Doors nie dziwi absolutnie, John Lennon w zasadzie też, ale już Elvis Presley i Depeche Mode mogą nam oczyska wybałuszyć. A uważny słuchacz wychwyci jeszcze mały cytacik z Michaela Jacksona i jego „Billie Jean” we „Flash Of Inside”.
Ta płyta przekonuje mnie do dwóch rzeczy. Muzyka UF ma niesamowicie melodyjny potencjał. Poza tym niezwykłym jej atutem jest Maverick, który jak widać nie tylko w studiu potrafi świetnie operować głosem.
Do blaszki CD, tak jak to powiedziano już wcześniej, dodany został zapis wizyjny tegoż koncertu. Skromny, ale zrobiony bardzo profesjonalnie. I choć wszyscy artyści na scenie w dominującej czerni są eleganccy to i tak sporo w tym… undergroundu.
Pewnie, że wolę ich w pełnej, gitarowo – elektrycznej wersji, wolałbym też na tych krążkach posłuchać „normalnego” koncertu. Cóż, pewnie i na to przyjdzie czas. Póki co, ci którzy lubią zgrabne, akustyczno - rockowe granie z mnóstwem niespodzianek i zaskoczeń, powinni się obok tego wydawnictwa zakręcić.