Czasami zdarza się, że człowiek ma ochotę na skok w bok… muzyczny oczywiście. Chce odejść wtedy choć na chwilę od nadmuchania, pompatyczności i patosu artrocka, melancholii i dłużyzn postrocka, skomplikowania progmetalu czy mroczności stonerrocka. Pisząc te słowa odnoszę się oczywiście do moich osobistych doświadczeń. Z dużą przyjemnością „wracam” wtedy do korzeni. Muzyki prostej, szczerej, mocnej i bijącej prosto w serducho… Hard rock proszę państwa, bo o nim mowa, nigdy nie był na moim muzycznym piedestale, to raczej odskocznia od codziennych, dziwnych i szalonych dźwięków. Pewnie gdybym musiał zdawać egzamin z historii tego klasycznego, ciężkiego metalu, nie wyszedłbym poza granicę popularnego w polskiej szkole „dopalacza”. Być może dlatego coś, co dla starego wygi znudzonego kolejną konfiturą z tego samego słoika jest normą, dla mnie staje się zajmujące, pobudzające i kopiące gdzie trzeba. Krótko mówiąc – „jestem czysty, jestem czysty, jestem czysty” niczym Egipcjanin obawiający się spotkania z Ozyrysem po śmierci i wpisujący te słowa do „Księgi Umarłych”. Jemu owa czystość pozwalała osiągnąć życie wieczne, mnie, mam nadzieję, pozwoli właściwie, bez zbędnego bagażu doświadczeń opisać muzykę, która ostatnio mną zakręciła. I jeszcze mała prośba na koniec tego przydługiego nieco słowa wstępnego. Jeśli w związku z powyższym mierzi cię drogi odbiorco fakt pisania o twojej ulubionej muzie przez kompletnego dyletanta, zakończ na tym zdaniu kontakt z tym tekstem. Jeśli jednak masz w sobie pokłady tolerancji i resztki litości – zapraszam serdecznie.
Wszystko potoczyło się jak to zwykle bardzo przypadkowo. Gdzieś zasłyszana muzyka i pytanie zadane z otwartymi szeroko oczętami – tak gra CETI?! Myślę, że kapela tylko nielicznym może wydawać się obca. Osiemnaście lat na scenie (pełnoletniość!), sporo już płyt w dyskografii no i frontman, którego nikomu chyba przedstawiać nie trzeba – Grzegorz Kupczyk. Któż choć raz nie zanucił kultowych i nieśmiertelnych „Dorosłych dzieci” z repertuaru Turbo. Wszystko pięknie… tylko, że mnie jakoś nigdy z nimi nie było po drodze. Obciążony jakimiś chorymi stereotypami, dotykałem ich muzyki przez grubą szybę. Do teraz. Na szczęście.
Najnowsze dzieło CETI nosi duże znamię światowości i to pełną gębą! Nieważne jak nazwiemy nuty, aranżacje i pomysły wyciekające z blaszki. Hard rock, classic, power, heavy, prog czy symphonic metal. Za każdym razem będziemy mieli do czynienia z muzyką z klasą, czerpiącą po trochu z wszystkiego co powyżej. Zaczyna się tajemniczo, orkiestrowo i chóralnie. Wstęp „(…)intra nost est” pachnie średniowieczem i gotyckością. Po łacińsku zaśpiewany tekst potęguje tylko to wrażenie. Autorka tej kompozycji – Marihuana – odpowiedzialna jest zresztą za wszystkie orkiestracje na płycie, których notabene jest całkiem sporo. Wraz z drugim na albumie „Deja Vu” zaczyna się prawdziwa jazda. Uderzenie melodyjnych klawiszy i potężnej gitary budzi z początkowego zadumania. Po pierwszych, lekko studzących gorącą głowę wersach zaśpiewanych przez Kupczyka, następuje istna powermetalowa galopada. „Garden of Life 1” razi mocą, kapitalnym riffem, wolniejszym tempem i ciężarem. Najciekawsze, że w drugiej części tej kompozycji pojawia się motyw orientalny pachnący lekko arabską pustynią. „Stolen Wind” przyspiesza bicie naszego serca. Jest prosto, rytmicznie i do przodu. Następny „Paradise Lost” przynosi wreszcie chwile wytchnienia. To cudowna metalowa ballada, z ujmująco zaśpiewaną zwrotką i kapitalnym, nośnym refrenem oraz powalającą gitarową solówką Bartiego Sadury. Oj, dawno w Polsce nie słyszałem tak dobrego, metalowego hitu. Co do wspomnianej solówki. To nie pierwszy majstersztyk na tej płycie. Świetnie „wyrzeźbione” popisy gitarzysty mamy także choćby w „Deja Vu” czy w „Ride to Light” (solo z tego ostatniego utworu wręcz wzrusza – jest boskie!!!) Kompozycje ułożone są na zasadzie kontrastu. Po wolniejszym „Paradise Lost” nadchodzi szybszy „Flight on the Other Side”, a pojawiający się po nim ośmiominutowy „Ride to Light” sam w sobie ma te dwa sprzeczne pierwiastki. Do połowy jest rockową balladą, przechodzącą później w powerowe granie. Swoiste opus magnum albumu nadchodzi wraz z przedostatnim utworem na płycie „For Those Who Aren’t Here”. Piękny tytuł i taka też pieśń. Rozbudowana, patetyczna, przywołująca motyw melodyczny zawarty we wstępie. Chóralne zaśpiewy, ciężki riff, głębokie klawiszowe tła. Jednym słowem – wszystko co najlepsze na „(…) perfecto mundo (…)”, zebrane w długiej, ponad ośmiominutowej pigule. Po czymś takim możemy odreagować już tylko wsłuchując się w drugą część „Gardens of Life”. Ascetyczną, oszczędną, praktycznie na głos, gitarę i klawisze. I na tym danie główne się kończy. W dodatkach dostajemy jeszcze radiową wersję „Ride to Light” (radiową? Bagatela… osiem i pół minuty!!) oraz galerię fotografii i piętnastominutowy film ze studia nagraniowego. Całość dopełniają teksty (nie znajdujące się we wkładce, lecz dostępne w formie elektronicznej, w polskim tłumaczeniu - do odpalenia na komputerku), których wątkiem przewodnim jest… miłość. Może banalnie to brzmi, ale w zderzeniu z muzyką ma swoją moc. No i jest jeszcze fajna okładka, delikatnie nawiązująca do tej thresholdowej z „Hypothetical”.
Podsumowanie. Te muszę zacząć od Grzegorza Kupczyka. To kolejny już banał, ale w takiej stylistyce, na takim poziomie w Polsce nie śpiewa nikt. Mistrzostwo świata. Oczywiście, nawiązania do wokalnych mistrzów gatunku są widoczne, ale pan Grzegorz wcale się tego nie wypiera traktując to raczej w kategoriach cnoty niż grzechu. A poza tym, jak ma się taki głos, inaczej po prostu śpiewać nie można. Parę ogólnych zdań o muzyce? Świetnie wyważone tu zostały proporcje między gitarami a smykami i klawiszami. Mimo, że tych ostatnich jest sporo, wcale nie przesładzają całości i nie czynią obrazu płyty cukierkowatym (jak to na przykład bywa u Nightwish). No właśnie! Na koniec dobra rada. Zamiast wypatrywać nowego krążka Finów, zasłuchiwać się w ostatnio modnym Masterplan czy padać po raz kolejny na kolana przed boskim Jornem, warto sięgnąć po ten krążek. Cudze chwalicie, swego nie znacie – stara to prawda jak świat i aktualna jak zawsze. W wypadku tej płyty, warto tej prawdy posłuchać.