No i co ja mam o tej płycie napisać? Szczerze przyznam, że po wysłuchaniu tego krążka coś we mnie pękło. Roztrzaskało się na części i powiedziało dość! Dość mamienia się, że wszystko jest ok. Bo nie jest. Smutno mi, gdyż takiego fana Jorna jak ja, ze świecą szukać. Od lat broniłem go pazurami i zębami przed zarzutami o zręczne imitowanie… pewnego pana z Whitesnake, dostrzegając w jego głosie niewiarygodną moc i potencjał. Do dziś w kategoriach „magicznego przeżycia” wspominam pierwszy koncert „boskiego Norwega” jaki widziałem i moje z nim spotkanie po występie.
Eeech… Trudno mi to wszystko napisać ale Jorn nagrał przeciętny album. Miarą jego przeciętności jest kompletna przewidywalność oraz kalkowanie wszystkiego co już było. To, że Lande po porzuceniu progresywnego Arku i pozostawieniu w tyle paru fajnych projektów (Masterplan, Beyond Twilight) oddał się czołobitnie melodyjnemu hard & heavy, do którego podchodzi wręcz misjonarsko, jakoś przeżyłem. Ba, jego solowy „Worldchanger” uważam za dotykający w swej kategorii geniuszu. Tylko, że ileż razy można powielać ten sam wzór, nie czyniąc w nim choćby delikatnych poprawek?
Ten problem dopada niestety „Lonely Are The Brave”. Żeby wszystko było jasne. Na tej płycie znajdziecie to, za co Jorna kochacie lub nienawidzicie. Ten oczywiście śpiewa jak natchniony, z całą ekspresją i zaangażowaniem. Nie brakuje tu ani jego klasycznych hardrockowych zaśpiewów ani wgniatającego w fotel „yeaaaaah”. Gitarowe riffy tną aż miło a sekcja rytmiczna nawet na chwilę nie zwalnia. To w czym mamy problem? W tym, że gdyby ktoś mnie zbudził w nocy i natychmiast zapuścił kilka wymieszanych celowo (na potrzeby eksperymentu!) utworów z solowych dokonań Jorna…, miałbym problemy z sensownym ich albumowym uporządkowaniem. Wszystko jedno panie!!Wszystko jedno!! Dywagacje na temat tego, że ta płyta jest mroczniejsza od swej poprzedniczki uważam za niepotrzebne. Bo w gruncie rzeczy to kosmetyczna zmiana, zauważalna li tylko dla maniaka jego twórczości. Krucho też z melodiami. Wiem, zupełnie złe nie są, kilka z nich już nawet podśpiewuję (patrz wzniosły refren „War Of The World”). Ale ile razy je odtworzyłem, jeden Bóg wie! Rozumiecie o co chodzi. Przy takiej ilości odsłuchów mógłbym pewnie i wyśpiewać zgiełkliwą improwizację krimsonowego „Starless”. A przecież w takiej stylistyce melodia jest kluczem. Tu przy żadnej nie klękam. Na domiar złego, artysta kompletnie zrezygnował z umieszczenia na płycie choćby jednej ballady (a tak pięknie zaczyna się „Soul Of The Wind”). Milutko połaskocze nas czasami ciekawe, gitarowe solo („Man Of The Dark”) podtrzymując jednak dobrze znane hasło - „ale to już było”. A skoro mowa o tym, co już słyszeliśmy. Wokalny, stadionowy zaśpiew w „Promises” niebezpiecznie zbliża się do słynnego hitu The Hooters „Johnny B”.
Zastanawiam się, czy czasem Jorn nie przeholował i nie rozmienił się na drobne, śpiewając na dziesiątkach płyt i uczestnicząc w niezliczonej ilości projektów. Nie chcę mu odmówić szczerości w tym co robi, bo pewnie wkłada w to całe swoje muzyczne serce. Ale kryzys twórczy zawsze kiedyś musi nadejść i dobrych pomysłów może zacząć brakować. Spójrzmy zresztą na ilość muzyki na tym wydawnictwie. Żeby przekroczyć minimalnie „analogowe” 45 minut, posunął się Norweg do zaserwowania nam 6 - minutowego coveru „Hellfire” ze znakomitej płyty Beyond Twilight.
Cóż. Czekam na odświeżenie formuły panie Lande. Tym albumem drepcze pan w miejscu. Niestety.