Flamborough Head nie należy do najbardziej znanych progresywnych grup w naszym kraju, choć z pewnością ich płyty wpadły już w ręce niejednego miłośnika artrockowych osobliwości. Tymczasem zespół pochodzi z Kraju Tulipanów – istnego zagłębia takiej muzyki, pełnego zdeklarowanych fanów progresu i ma w swojej dyskografii cztery studyjne krążki oraz jedną demówkę.
Całkiem niedawno po raz pierwszy odwiedził nasz kraj grając w Poznaniu przed niemieckim Sylvanem. Nie miałem niestety przyjemności brać udziału w tym wydarzeniu, niemniej inspiracja do skrobnięcia czegoś o ich muzyce się pojawiła, a doskonałą do tego okazją stało się ukazanie ich najnowszego, koncertowego krążka „Live In Budapeszt”, od całkiem niedawna dostępnego także i u nas.
Zaskakuje już sam tytuł i przy tejże okazji miejsce rejestracji nagrania. Przyznam, że „Live In Budapest” kojarzyło mi się do tej pory z wielkimi koncertami Oueen czy Omegi, a tu proszę bardzo! Niszowy, holenderski band „pozazdrościł” tytułu wielkim rocka nazywając tak i swoją płytkę. To jednak nie koniec węgierskich wątków, okładkę zdobi bowiem fotografia najpiękniejszego budapeszteńskiego mostu (najpewniej i najpiękniejszego na Dunaju), dziewiętnastowiecznego Mostu Łańcuchowego, oświetlonego promieniami… koncertowych świateł spadających z nieba.
Zarejestrowany tu koncert odbył się 25 lutego 2007 roku w klubie A38 podczas Mini–Progfestivalu, w trakcie którego wystąpiły jeszcze zespoły Yesterdays, Hormony In Diversity oraz Peter Banks (ex-Yes). Szczególnie tej pierwszej, węgiersko – rumuńskiej grupie Holendrzy zawdzięczają swoją wizytę na Węgrzech. Pierwsze spotkanie Yesterdays i Flamborough Head miało miejsce podczas organizowanego przez muzyków zespołu ProgFarm 2006. Spotkanie było na tyle owocne, że wkrótce Yesterdays zaprosili Flamborough Head do Budapesztu. Jak przyznają we wkładce sami muzycy, wyprawa była dla nich czymś tak szczególnym (członkowie grupy pojechali tam ze swoimi rodzinami), że w pewnym momencie zapomnieli, że tak naprawdę pojechali tam… dać koncert!!
I po co ja o tym wszystkim piszę? To oczywiste. Bez całego kontekstu tej rejestracji trudno zrozumieć entuzjazm, radość, lekkość i sielankowość jakie wypływają z tego niezwykle sympatycznego nagrania. Grupa zaprezentowała podczas niego kawał solidnego, czystego do bólu, melodyjnego progrocka. Mam przyjaciół – neoprogowców, którzy jakość swojej ukochanej muzyki oceniają częstotliwością przyjmowania pozycji „klęcznej” w trakcie jej słuchania. Już widzę oczyma wyobraźni, jak podczas odtwarzania pierwszej kompozycji, słynnej „Rosyjskiej ruletki” pada hasło „na kolana”!!
Grupa skonstruowała swoją setlistę w oparciu o ostatni nagrany krążek zatytułowany „Tales Of Imperfection”. Wybrzmiewa z niego tu aż sześć kompozycji (muzycy pominęli tylko z tego albumu „Higher Ground”). Dwie przecudnej urody perły reprezentują przedostatnią płytę „One For The Crow” - „Old Shoes” i „Limestone Rock”. Ta druga rzecz przywołuje nieco gitarowym solo melodię „In The Court Of The Crimson King”. Wybór nagrań z dwóch ostatnich płyt studyjnych nie może dziwić, gdyż to na nich zaśpiewała obecna wokalistka Margriet Boomsma. Przypomnę tylko, że na pierwszych dwóch albumach i demo śpiewał mężczyzna - Siebe–Rein Schaff. Na szczęście i z tego okresu mamy reprezentanta w postaci kończącego krążek, dwunastominutowego „Garden Of Dreams” z albumu „Defining The Legacy”.
To absolutnie urocza płyta. Może nie prezentuje dorobku grupy w przekrojowy sposób, a jako pierwsza w dyskografii „koncertówka” mogłaby to czynić, niemniej ukazuje zespół z bardzo dobrej strony. Świetna gra wszystkich muzyków kompletnie nie dziwi – artyści do młodzieniaszków już nie należą i widać, że długo dźwigają instrumenty na scenie.
A sama muzyka? Bajeczna, melodyjna, zrobiona według klasycznych neoprogresywnych wzorców. Długie kompozycje z bogatymi aranżacjami, w których na pierwszy plan wysuwają się gitarowe sola Eddie Muldera (momentami miałem wrażenie, że cały ten koncert to jedna, długa, niekończąca się solówka na gitarę!) oraz popisy na flecie Margriet Boomsmy. Do tego dochodzą jeszcze organowe i klawiszowe pasaże lidera Edo Spinningi. Wierzcie mi, że wytarty recenzencki frazes o tym, że trudno wyróżnić tu jakąkolwiek kompozycję, gdyż wszystkie są świetne, nabiera w tym miejscu cech najprawdziwszej prawdy! Zachwycam się dla przykładu „Montovą”, gdzie jest miejsce i na wzruszenie, i na kawał skocznego uderzenia, w którym sekcja rytmiczna daje popis „równego” grania, by za chwilę przelać swoje uczucia na „Old Shoes” czy „Silent Stranger”.
To muzyka niezwykle ilustracyjna, pachnąca wiosną i jakąś ogólną afirmacją życia. Sama w sobie nie wnosi nic nowego. Mógłbym tu podać kilkanaście nazw zespołów, które w tej stylistyce grają. Dam sobie jednak spokój…, no może poza jednym. Fani Camela znajdą tu wszystko, co tak bardzo kochają od lat!
Blaszka wypełniona jest po brzegi. Prawie osiemdziesiąt minut muzyki mija błyskawicznie. Szkoda, tym bardziej, że muzycy tego budapeszteńskiego wieczoru zaprezentowali jeszcze dwie nowe kompozycje „Don’t Forget Us” i „Sleepless Night”, które ze względu na ograniczone rozmiary płyty na to wydawnictwo nie weszły. Pozostaje tylko żałować, że zespół nie zdecydował się na wydanie podwójnego CD.