Ta płytka trochę sobie poczekała na recenzję. Przyszła jakiś czas temu, posłuchałem jej z dużym zainteresowaniem (wynikającym zarówno z obejrzanego fragmentarycznie koncertu, jak i z sugestii znajomego, który bardzo polecał mi nagrania Appleseed) i odłożyłem na półkę. I … zupełnie o niej zapomniałem. Płytę przykryły inne krążki, pająki splotły swoje pajęczyny, kurz przysypał te fragmenty napisów z nazwą zespołu i to wystarczyło.
Żartuję. Oczywiście tak nie było. Ale o muzyce zapomniałem. Potem – przy okazji koncertów, o których wieść dotarła również i do mnie, zaczęły się poszukiwania. No i wreszcie jest.
Appleseed to zespół, który powstał około 2000 roku. Skład się zmieniał, a że rys historyczny nie jest najistotniejszy w tej recenzji, więc zbędę zmiany składu milczeniem. Od 2006 roku na rynku jest już płytka zespołu, co prawda do kupienia przez sieć, ale w końcu to żaden problem. Nagrany własnym sumptem – tylko trzech patronów medialnych – krążek to właściwie taki maxi singiel. Broken Lifeforms zawiera 6 utworów, przy czym od razu trzeba sobie wyjaśnić, że początek i koniec płyty, to kilkunastosekundowe miniatury, od których niewiele można wymagać. I tak też jest. Zarówno Intro, jak i zamykający plytę Outro to kawałki pozbawione znaczenia. Zarówno dla odbioru poszczególnych fragmentów muzyki Appleseed, jak i całego krążka te nagrania nic nie znaczą.
Cała zabawa zaczyna się zatem od Lullaby. Od razu ostro, rockowo, z werwą, jakiej nie powstydziliby się tuzowie rocka progresywnego. Bo początek nagrania, z powtarzającymi się frazami gitary przypomina jak w dym poczynania grupy Camel z czasów Lunar Sea (ale broń Boże nie mówię, że to plagiat), jak i spokojnie można się w nim doszukać inspiracji choćby pokręconymi strukturami rytmicznymi a’la King Crimson. Samo nagranie ma jakby dwie części (zdecydowanie lepsze niż ten tegoroczny niewypał w postaci The Other Half Marillion): pierwszą, zapętloną, szybką, riffową i drugą, pełną liryzmu, rozmachu i hammondowskich pasaży. A to jest w sumie … najsłabsze nagranie na płycie!!!
Twin World. Ciepłe brzmienie klawiszy i przejmujący śpiew wokalisty. Ballada, taka z progresywnymi naleciałościami, snuje się lekko i przyjemnie, aż człowiek rozkołysze się zahipnotyzowany tymi wszystkimi dźwiękami. Momentami jest spokojnie i romantycznie, a gdy trzeba, robi się ostro, gitary rzężą , perkusja wali i ogólnie rzecz biorąc atakuje nas ściana dźwięku. A wszystko po to, by po chwili całość nagle wyciszyła się, by znowu zrobiło się nad wyraz łagodnie i sentymentalnie. Świetne nagranie, bardzo dojrzałe, z idealnie pasującym do niego klimatycznym śpiewem – oto kawałek, do którego będzie się wracać z przyjemnością. 7 minut to może jednak zbyt długo, by utwór stał się przebojem, ale jestem przekonany, że na szerszą promocję zasłużył. Podobnie, jak chyba najlepszy na albumie utwór Three Little Gates. Jeszcze lepszy klimat, jeszcze bardziej namiętna i zapadająca w pamięć muzyka.
Mimo oczywistych inspiracji kanonem zarówno artrocka, jak i szeroko pojętej psychodelii nie można odmówić muzykom Appleseed zacięcia, umiejętności i zdolności tworzenia NOWEJ jakości w muzyce. Ta krótka płyta pokazuje potencjał, jaki drzemie w poznańskiej grupie, kompozycje są zwarte i przemyślane, a pojawiające się tu i owdzie pośrednie cytaty z dorobku muzyki rockowej tylko wzmagają apetyt na kolejne nowe nagrania grupy. A że mamy już 2008 rok prawie (zostało 20 dni ostatecznie) – to tylko czas najwyższy na pełnoprawną płytę.
Czekam, bo Broken Lifeforms narobili mi wielkiej ochoty na nowe nagrania. Świetna płyta. Oby tak dalej.