1. A Crack In The Ice - 7:25 2. Pins And Needles - 2:46 3. Double Vision - 4:25 4. Elea - 2:36 5. The Hanging Tree - 7:10 6. A State Of Grace - 3:26 7. Blood Red Room - 1:48 8. In The Blink Of An Eye - 5:29 9. (Don't Forget To) Breathe - 3:40 10. Serenity - 2:10 11. Tears In The Rain - 5:44 12. Enemy Without - 5:05 13. Running From Damascus - 3:45 14. The Visitor - 6:14
skład:
Clive Nolan - Keyboards /
Mick Pointer - Drums /
Paul Wrightson - Vocals /
John Mitchell - Guitars /
John Jowitt - Bass
Trudno mi się wypowiadać o nowej płycie Areny. Pewnie pomyślicie, że
znowu się "czepiam", ale trudno.
Zapowiedzi tej płyty były bardzo obiecujące - miał to być monumentalny
koncept-album, i największe osiągnięcie zespołu. Pewną niespodziankę stanowiła
liczba utworów - aż czternaście. No coż, w sumie to typowe dla koncert
albumów, które same w sobie stanowią długą suitę. Pierwsze przesłuchania
wypadły jednak całkiem obiecująco. Słychać było, że zespół gra z werwą,
kilka kawałków było porywających, a sama produkcja robiła ogromne wrażenie.
Instrumenty brzmią naprawdę potężnie, a w tle zmiksowano bardzo wiele
tajemniczych odgłosów, wytwarzających nastrój, który pozwala się przenieść
do ponurej krainy uwiecznionej na okładce. Gdzieś po pięciu przesłuchaniach
uznałem, że narzekania niektórych malkontentów są grubo przesadzone. Wkrótce
jednak musiałem im przyznać rację. Głębsze wsłuchanie w poszczególne utwory
nie dało efektu, jaki powinno. Obok kilku rzeczywiście wybijających się
fragmentów, jak Double Vision, ze świetną partią gitary, czy The
Hanging Tree, gdzie wreszczie mamy trochę cieplejszą melodię, a potem
imponujące wejście gitary, reszta, czyli zdecydowana większość nie robi
na mnie żadnego wrażenia. Kompozycje Clive'a Nolana wydają się być ułożone
ciągle z tych samych klocków, czy nawet "segmentów" muzycznych; wciąż
poruszamy się wśród podobnych harmonii, co sprawia, że płyta The Visitor
jest po prostu nudna, a melodie łatwo przewidywalne. Rezygnacja z dłuższych
utworów była zdecydowanym błędem; brak tu jest eksperymentów rytmicznych
typowych np. dla Pride, czy nagłych zwrotów i zmian melodii. To
oczywiście jest tylko moje zdanie; wielu osobom ta płyta może się podobać
i na pewno się podoba, bo ma swoje atuty. Jednym z nich jest, jak już
wspomniałem, doskonała produkcja i wypieszczone brzmienie, inne to świetna
gra instrumentalistów, w tym mowego gitarzysty Johna Mitchella. Całość
mnie jednak nie przekonuje.