Z zadziwiającą regularnością ten amerykański zespół raczy nas swoimi kolejnymi produkcjami: równo rok od ostatniej płyty "Beware Of Darkness" na rynek trafiła "The Kindness Of Strangers" i nie zawodzi ona oczekiwań rosnącej rzeczy fanów zespołu. Wydaje mi się nawet, że jest to kolejny krok do przodu w jego karierze. Od pierwszej nuty rozpoznajemy typowe brzmienie Spock's Beard - ostre, dynamiczne riffy gitary podkreślone staromodnymi plamami mellotronu i Hammonda, a także charakterystyczny głos Neala Morse'a. Uderzają wysokie umiejętności techniczne muzyków, które są jednak tylko narzędziem w tworzeniu znakomitej, wciągającej muzyki. Większość utworów zbudowana jest na ciekawych, szybko zapadających w pamięć, a jednocześnie odpowiednio skomplikowanych rytmicznie tematach. Zachwyca już otwierający płytę rozbudowany "The Good Don't Last", gdzie przechodzimy przez pełną gamę nastrojów, a przejścia między poszczególnymi częściami naprawdę robią wrażenie. Dalej już tylko - jak u Hitchcocka - napięcie rośnie. Początek "In The Mouth Of Madness" oparty jest na szalonym riffie, w którym gitara wręcz walczy o dominację z klawiszami, a to tylko przedsmak wariackiej jazdy, która czeka nas przez najbliższe 4 minuty. "Cakewalk On Easy Street" to następna dawka niesłychanie intensywnej muzyki, w czasie której "Brodacze" dają nam odetchnąć tylko na kilka chwil. Trochę spokoju przynosi dopiero piękna ballada "June", zagrana na gitarze akustycznej, a uwagę przykuwają yesowate harmonie wokalne. Z rozmarzenia wyrywa nas gwałtowny początek "Strange World", o którym ciężko powiedzieć coś nowego. Ten kawałek wyróżniałby się na niejednej płycie, ale nie na nowym albumie Spock's Beard. Zaraz bowiem następuje prawdziwy odjazd: "Harm's Way". Po wspaniałym wstępie następuje spokojniejszy fragment z partią wokalną i ciekawymi harcami gitary i klawiszy, które bardzo kojarzą się z dokonaniami Yes. Wkrótce napięcie budowane z mistrzowską precyzją sięga zenitu. Jak z nieba spada na nas porywający motyw w 7/8, którego kolejne wariacje doprowadzają słuchacza do mety 10 kilometrów nad powierzchnią Ziemi. Ale to nie koniec płyty - na deser dostajemy jeszcze 15-to minutową suitę "Flow", wprost urzekającą swoim rozmachem i bogactwem. Być może gdzieniegdzie Spock's Beard powielają tu sprawdzone pomysły, ale czynią to z taką klasą, że nie wyobrażam sobie, żeby znaleźli się jacyś malkontenci. Spock's Beard to jedna z najjaśniejszych gwiazd na współczesnym progresywnym firmamencie, który wydaje się obecnie rozbłyskać tyloma jasnymi punktami, jak za dawnych, dobrych czasów.
Pozostaje podsumowanie, choć nota jest już przesądzona: 10. Umiejętności techniczne, wyobraźnia, swoboda melodyczna i łatwość, z jaką ta muzyka porywa słuchacza to wystarczająca podstawa do takiej oceny.