2 lata od wydania "Out Of Myself" warszawski Riverside zaspokoił wyostrzony apetyt fanów. Wydając wpierw epkę "Conceiving You" po czym miesiąc później serwując pełniejsze wydanie pod postacią "Second Life Syndrome".
Jest mocno, jest ostro. Walec muzyczny pod kierownictwem Piotra Kozieradzkiego rozjechał wszelkie wątpliwości, umiejscawiając twórczość Riverside na peletonie światowych produkcji ambitnego rocka. SLS do porządna merytorycznie produkcja, bez słabych momentów. Mroczna stylistyka, znacznie ostrzejsza niż w przypadku "Out of Myself". Część utworów prezentowanych na tym albumie mieliśmy okazję poznać podczas tras zespołu, w niektórych miejscach aż czterokrotnie. Nic dziwnego, że komentarze po ukazaniu się SLS nie napawały optymizmem. Z czystym sumieniem jednak mogę zapewnić, że ten album jest właściwą sobie wspaniałą produkcją. Eletryczny "Volte-face" po intro "After" to już jest małe trzęsienie ziemi, dalej jest już błogi mariaż ostrego prog-metalowego brzmienia z delikatnością artrocka. Riverside posmakowało toolowskiego klimatu muzycznego, ale dają człowiekowi odpocząć, spowalniając rytm i tą muzyczną maszynkę do wbijania drzazg zamieniając w delikatny kojący masaż mózgu. "Conceiving You" to właściwie utrzymany w delikatności debiutu przebój, słusznie do tego celu wybrany i mocno promowany w stacjach radiowych. Tylko jest jedno ale - nazbyt chwyta i zniewala aby mógł być puszczany w stacjach komercyjnych, dlatego pewnie go tam nie usłyszymy. Tytułowa suita to już majsterszczyk.
Bity kwadrans muzyki rozpoczynający się w temacie "Shine on you crazy diamond" z łudząco floydowską gitarą i klawiszami. Dalej jest po prostu słodko. Mocny riff, przeplatany pływającymi solówkami i progresywnym charakterkiem całej kompozycji w najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mocne zmiany rytmów, klawiszowe plamy, pełno solówek, dobra gra basu czyli to co tygrysy lubią najbardziej. Milutko brzmi marillionowski "I Turned You Down" coś jak z M z okresu "This Strange Engine". "Reality Dream III" godny jest nazwania kontynuatorem serii, jednakz kawałka na kawałek coraz ciekawiej. Przepięknie wsadzone solo klawiszowe pośród plamy i riff w mocno melodyjnym pojedynku z gitarą mniam :P Ale to już znamy, grali to do bólu na koncertach i brzmiało tak tam jak i tu świetnie. Specjalnie pominę drugą najdłuższą kompozycję (zacna ale ciii) i zakończmy wszystko podsumowaniem "Before". Spokojne, choć mroczne. Naprawdę dobry moment na zakończenie albumu. Najpierw pianino elektryczne z basem, lekkie wejście głosowe zakończone delikatnie mówiąc eksplozją w stylu "Loose Heart".
I jak tu nie mówić że to pikna płytka? Chłopaki nagrali wyśmienitego CeDeka, o winylu nie słyszałem ale może ktoś tam myśli, Jest dokładnie taki jaki powinien być. Idealny. Prawie.
Nie słuchajcie za głośno, źle zmiksowany album, kiedy wchodzi gitara i bas to się zaczyna delikatnie mówiąc miazga – nieselektywna ściana dźwięku. Niedopatrzenie w studiu? Dla mnie to największy i najbardziej rażący błąd. Ten album raczej słuchać cicho, ale przy wyłączonym świetle.