Niespełna miesiąc temu recenzowałam poprzedni album koncertowy Raya pt: "Live and Acoustic". Tak naprawdę pisząc niniejszą recenzję powinnam powtórzyć słowa, które napisałam wcześniej. Wszyscy doskonale wiemy, że Ray jest posiadaczem jednego z lepszych męskich wokali w dzisiejszych czasach. Recenzję "Live" zamierzałam napisać po wrocławskim koncercie Raya (znakomitym zresztą). Odczekałam jednak trochę i już bez emocji mogę napisać, że naprawdę warto zapoznać się z tym albumem. Cóż napisać? Niniejszy album został nagrany podczas trasy Next Best Thing Tour w Niemczech w grudniu 2004 roku. Dwie płyty to niemalże „koncert życzeń fanów”. Utwory, które znamy, lubimy. Utwory, które w wersjach akustycznych zabrzmiały nieco inaczej. Może nie wszystkim się spodobają interpretacje Raya. Mnie jednak „sposób na Genesis” bardzo się spodobał. Jest i dramaturgia, jest i zabawa ( chociażby zagrane z jajem "I Can’t Dance") oraz dobór utworów. Selekcja materiału? Bardzo dobra – jest wszystko to, co chyba chcieliśmy, żeby zabrzmiało. Są utwory Genesis, Stiltskin, piosenki z solowych albumów Raya, jak i covery. Wszystkie te utwory zabrzmiały frapująco, nie mniej… Nie ukrywam jednak, iż troszeczkę mi czegoś zabrakło. Zabrakło żeńskich wokali, które tak fantastycznie współgrały z głosem Raya na "Live and Acoustic". Tym razem mamy do czynienia tylko z „męskim składem”. Troszeczkę razi mnie publiczność, zachowująca się nie jak na akustycznym koncercie, ale raczej na „zelektryfikowanym”. W pewnej chwili to zachowanie publiczności lekko „rozdrażniło” Raya i "Lovers Leap" nie zabrzmiało dobrze. Nie za bardzo również podoba mi się brzmienie albumu. Bardzo bootlegowe, nie do końca selektywne, czasami wręcz jest za głośno.
Wszystkim zainteresowanym polecam zapoznanie się z podwójnym albumem Raya. Miło spędzicie czas. Wracając myślami do wrocławskiego koncertu pomyślałam sobie: szkoda, ze na "Live" nie znalazła się wersja "Land of Confusion". Byłoby jeszcze lepiej. Trudno, może następnym razem?