Świt zwycięstwa ? A może klęska wyeksploatowanego do granic wytrzymałości stylu, któremu włoska formacja Rhapsody jest niewolniczo wierna od debiutu ? Odpowiedzi twierdzącej można udzielić na oba te pytania bo Rhapsody to jeden z tych zespołów, które albo się uwielbia albo też bezlitośnie wyśmiewa. W końcu chłopcy od 1997 roku nagrywają wciąż tę samą pod względem muzycznej zawartości płytę doprawioną na dodatek głupawymi tekstami, od których J.R.R. Tolkien - ojciec poważnej fantasy zapewne przewraca się w grobie. To jedno spostrzeżenie. Drugie dotyczy mnie osobiście - otóż w recenzji poprzedniego dokonania Turilli i spółki wymarzyłem sobie dokopanie wrażemu Lordowi Bane w czwartej odsłonie Warlordsów przy muzyce nowego dokonania Rhapsody. I co z tego mam ? Czwartej odsłony tej genialnej gierki wciąż nie ma - miast tego dostaliśmy trójkę przerobioną na nie cierpianą przeze mnie strategię czasu rzeczywistego, na dodatek te nowe Rhapsody jest... No właśnie - jakie jest ? Cóż - porzućcie jakąkolwiek nadzieję na przeczytanie czegoś choćby mającego namiastkę obiektywnej oceny. To jest recenzja pisana przez fana - w końcu styl Rhapsody - owy rycerski metal doprowadzony do poziomu progmetalowej opery wymusza wyraźne opowiedzenie się po jednej ze stron barykady. Kiedy płytkę usłyszałem po raz pierwszy byłem załamany - to przecież w kółko Macieju to samo ! Na dodatek słabe melodie ! Potem zaś zadałem sobie pytanie: a po co kupiłem ten album ? Żeby napisać na Caladanie recenzję ? :-) No to rzecz oczywista, niemniej było coś jeszcze - chęć usłyszenia jak brzmi Rhapsody Anno Domini 2000, bo styl w jakim grają znałem już doskonale. I tu jest pies pogrzebany - komu odpowiada styl Rhapsody ten będzie z nowego dzieła nader zadowolony, komu zaś nie odpowiada niech obchodzi album szerokim łukiem. A propo brzmienia. W porównaniu do poprzedniego dokonania, które bezgranicznie mnie zachwyciło mamy zmiany. Z jednej strony Dawn Of Victory jest jeszcze bardziej monumentalny, bardziej napakowany chórami i orkiestrą - zwłaszcza wybijają się tu skrzypce gdzie wiodącą rolę odgrywa niejaka Maggie Ardorf. Pojawił się w składzie nowy perkusista - to znany z formacji Sieges Even Alex Holzwarth - fachman nie lada. Jednak jest jeszcze druga strona medalu czyli Rhapsody bez mocno wyeksponowanego klawesynu ! - toż to przecież koniec świata ! Może to ja jestem przygłuchy, niemniej znikły gdzieś owe delikatne, wyśmienicie budujące nastrój dźwięki, a wraz z nimi podziwiane przeze mnie zróżnicowanie klimatyczne i ten powiew rycerskości, znikły przygłuszone ścianą szybkich i hałaśliwych brzmień - teraz mamy symfoniczny speed metal z progowymi ambicjami, dodatkiem piszczałek i praktycznie nic więcej. Szkoda. Wróćmy jeszcze do tych słabych melodii. Po wielokrotnym przesłuchaniu recenzowanego krążka jakoś wygładziły się w moich uszach i nawet bardzo je polubiłem - może na zasadzie przyzwyczajenia, niemniej do natchnionego poziomu z Symphony Of Enchanted Lands to im daleko. Kolejna sprawa to kształt i rozbudowanie kompozycji. Tu także lekkie rozczarowanie. Dawn Of Victory jest wyraźnie krótszy niż jego poprzednik, zaś utworki nie grzeszą długością i nagromadzeniem pomysłów - na tym tle najlepsze wrażenie robi finałowa odsłona płyty - bo też The Last Winged Unicorn oraz The Mighty Ride Of The Firelord to kawałki wyśmienite - mogłoby takich być więcej. Podobnie jak w końcowej suicie ze swojego solowego dokonania Turilli wplótł w The Mighty Ride... motyw znany z tradycyjnie już bombastycznego intra co jest zabiegiem bardzo udanym. A inne pozycje ? Cóż - singlowy Holy Thunderforce tudzież tytułowy Dawn Of Victory to niezłe speedowe wymiatacze, charakterem zbliża się do nich Targor, Shadowlord Of The Black Mountain i tu mogę wyrazić żal, że na regularnej płycie nie zamieszczono mocno i z pomysłem rozbudowanej wersji znanej ze singla. Nieco dłuższe Triumph For My Magic Steel oraz The Bloody Rage Of The Titans to takie typowe przyzwoite średniaki - słucha się przyjemnie, ale bez zachwytu. Bardzo ciekawą i udaną kompozycją jest natomiast The Village Of Dwarves, gdzie pobrzmiewają i budują nastrój dudy. Całości albumu dopełnia jeszcze instrumentalny Trolls In The Dark i oto przychodzi moment na końcową ocenę. Hm... Prawdę mówiąc po Rhapsody spodziewałem się więcej niż to co otrzymałem. Wygląda na to że swój magnum opus Turilli i spółka mają już za sobą, niemniej sytuacja wcale nie jest taka tragiczna, a wręcz przeciwnie. Dawn Of Victory to dla mnie najsłabszy w dorobku Włochów krążek, lecz prezentowany przez nich styl cenię na tyle wysoko, że płytka łapie się jeszcze na ocenę bardzo dobrą. Jeszcze - bo mam nadzieje, iż nie jest to jednak świt upadku.