Minęły dwa lata i ambitni Szwedzi z World Of Silence proponują nam następcę swego świetnego debiutu w postaci kolejnego albumu - Mindscapes. Muzyka utrzymana jest w podobnym tonie, niemniej nie mogę napisać, iż dzieło to stanowi naturalny krok w rozwoju muzycznej wizji tudzież warsztatu grupy. Z drugiej jednak strony wcale nie jest źle, a nawet wręcz przeciwnie - komu podoba się Window Of Heaven ten z kolejnego krążka powinien być nader zadowolony. Musi po prostu zapomnieć o jakiejś szczególnej ewolucji, a nastawić się raczej na kontynuację poszukiwań. Zresztą fani Thresholdu czy Ice Age na żadne wielkie ewolucje nastawieni pewnie nie są doceniając przede wszystkim niewielkie szlifowanie raz urobionego, w ich pojęciu, diamentu.
Four Seasons rozpoczyna się fajnie narastającym perkusyjnym rytmem i powiem Wam, że w całokształcie płyty to właśnie Bruno Andresen gra najbardziej technicznie i porywająco ze wszystkich muzyków. Po spokojnej zwrotce wchodzi refren wręcz arcynahalnie kojarzący się z pomysłami Thresholdu z okresu McDermotta, dobrze, że to tylko jeden kawałek, choć i tak jak najbardziej do posłuchania. Times To Come zaskakuje i porusza pięknymi pląsami elektrycznej gitary (czasami tak otwierał swe kompozycje AC/DC, by później przejść w naturalne dla nich hard-rock-and-rollowe-powtarzane-z-uporem-maniaka- szaleństwo). World Of Silence gra oczywiście inaczej, znów napotkamy potężne Thresholdowe riffy, fragmenty czy-to-jeszcze-śpiewania-czy-to-już -ryku, ale i na znakomite zadumane wyciszenia. Chłopcy są naprawdę dobrzy w dynamicznych zawirowaniach stanowiących w końcu kwintesencję PROGmetalu. Kontrasty, kontrasty i jeszcze raz kontrasty - tak gra World Of Silence. Alone stanowi bardzo udaną neoprogową piosenkę z ładnie wybrzmiewającą gitarą akustyczną i prostym, a jakże chwytającym za serce solem klawiszowym - Brudasowe cybernetyczne granie na tym tle to szlifierka precyzyjna bez odrobiny duszy. No a jako następny wchodzi In Search - mój absolutny faworyt płyty głównie dlatego, że kompletnie nie wiem jak ten utwór Wam opisać. Jest tam tyle bogactwa i piękna, tyle przestrzeni i pożywki dla marzeń, że wszelkie "głęboko penetrujące analizy" mogą sobie iść do domu i nie zatruwać nam czystego, nieskażonego żadnymi porównaniami odbioru. Czasami to recenzenckie zamiłowanie wychodzi mi bokiem i dlatego dam słuchaczowi radę następującą: wsłuchaj się słuchaczu w czyste piękno i nie myśl o niczym innym, wsłuchaj się na ten przykład w skrzypcowe zagrywki pana Linstorma, w gitarę pana Danlquista, w głos pana Sandquista, a nic już nie będzie takie samo jak przedtem. Świat na chwilę zastygł w miejscu, a ta chwila jest nasza i taką na zawsze pozostanie. Chwilo trwaj - jesteś taka piękna. Siedem minut i sekund dziewiętnaście szybko jednak się kończy - powracamy do świata fizycznych bytów bo nasz odlot należy już do pieśni przeszłości. Pobujaliśmy w obłokach i czas wrócić na ziemię. Na szczęście przed nami jeszcze dwie kompozycje. Still All Is Silent to bynajmniej nie cisza, ale ładniutka, dość spokojna i podniosła kompozycja, gdzie Anna Lindholm bardzo fajnie uzupełnia wokal Mathiasa, zaś wpływy gitarowego, zadumanego, melancholijnego neoproga aż piszczą. Skoro była mowa o kontrastach to Daze wchodzi dość mocnym uderzeniem rychło przechodzącym w porywającą gitarową melodię. Znów ciężkie riffy i przestrzenne klawisze, znów trochę nawiązań - tym razem bardziej może, fragmentami, do Dreamscape niż Ice Age, ale przecież to tylko uwaga jajogłowego recenzenta, którą można sobie podarować na rzecz radości z odsłuchu. Kolejne riffy na powrót znów pachną twórczością Threshold i tym samym koło się zamyka. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Za życia swojego lśniłeś jednak jak szalony diament.
Trochę w całości albumu brakuje mi odjechanych, aranżacyjnych smaczków rodem z debiutu. Oceniając płytę stawiam oczko niżej niż w przypadku Window Of Heaven - i ze względu na powyższe stwierdzenie i ze względu na brak zauważalnego wyjścia poza zastaną manierę. Niemniej i tak jest zacnie - Threshold z McDermottem może się uczyć.