Powiem tak, jestem zachwycony szatą graficzną i formą wydania tej płyty. Intrygująca, świetnie kolorystycznie ułożona okładka, za którą odpowiada Mateusz Twardoch-Sienkiewicz, twardy digibook z 20 – stronicową książeczką okraszoną nie tylko tekstami ale i ciekawymi grafikami na dobrym papierze. Wierzcie mi, gdy otrzymałem tę płytę modliłem się, aby muzyka na niej zawarta była równie niebanalna i kolorowa jak te zewnętrzności. Tym bardziej, że dwa lata temu recenzowałem ich debiut Patterns in Parallel, który rewelacyjny nie był, jednak dawał nadzieję na coś więcej. Pisałem wówczas, że brakuje mi większej różnorodności, zaskoczenia i symbolicznego rockowego pazura. A o wokalu lidera dodawałem że: widziałbym na następnym albumie więcej wokalnej odwagi, bo tu śpiew Izdebskiego jest zbyt asekuracyjny.
No i co? No i niestety druga płyta tej warszawskiej formacji mnie rozczarowuje i nie idzie w parze z wygórowanymi oczekiwaniami związanymi z piękną szatą graficzną. Z pewnością muzyka Pale Mannequin na Colours of Continuity jest żywsza, bardziej energetyczna i ma więcej owego rockowego pazura. I to jest plus albumu. Wystarczy posłuchać mocniejszej końcówki Scattered, Intertii, czy przede wszystkim tytułowego Colours of Continuity z mocnym riffowaniem a nawet partiami growlu. Mimo tego, album sprawia wrażenie dość bezpiecznego, spokojnego i melancholijnego. Dominują kompozycje utrzymane w średnich tempach, z akustycznymi brzmieniami gitarowymi w podkładzie i ze sporą ilością solowych form gitarowych. Generalnie to szeroko rozumiany rock progresywny, jednak nie aż tak wielowątkowy, bez karkołomnych zaskoczeń. Czuć inspirację brzmieniami lat siedemdziesiątych a jeśli chodzi o współczesne składy to przede wszystkim Opeth (ale ten późny i delikatniejszy) i Riverside. Skłonność do większej progresywnej i różnorodnej formy słychać w ponad 8-minutowej Inertii oraz głównie, w niespełna 11-minutowej Colours of Continuity. Największym jednak problemem tej płyty jest jej swoista „nijakoś”. Brakuje w niej przełomowych momentów, całość się snuje i nie przykuwa uwagi odbiorcy. Choćby dlatego, że brakuje temu albumowi dobrych, zapamiętywalnych tematów melodycznych i nie chodzi tu tylko o indywidualną wrażliwość – dałem temu krążkowi naprawdę kilka szans. Pod tym względem broni się jedynie absolutnie najciekawszy na płycie Inkblot, z ładnym solo ale też i niestety z ewidentnymi nawiązaniami do bardziej klimatycznego Riverside.
A co ze wspomnianym wokalem? Cóż, w dalszym ciągu mnie nie przekonuje i nie pomaga tej płycie dosyć przeciętnymi środkami wyrazu i niezbyt dużą emocjonalnością. A w takiej klimatycznej muzyce to by się przydało. Niebanalnie jest w warstwie lirycznej. Jak napisali artyści: często nie jesteśmy w stanie dostrzec rzeczy z powodu zbyt wąskiej perspektywy, bycia zbyt blisko wydarzeń, które próbujemy analizować. Zrobienie kroku w tył i spojrzenie z daleka pozwala zrozumieć, dostrzec odcienie pośród tytułowych kolorów, podczas gdy z bliska - bywają one nie do odróżnienia. Sporo tekstów jest odniesieniem do potrzeby nieustannej kategoryzacji otaczającej nas rzeczywistości. I za to akurat warto ich pochwalić. Album jakich wiele, poprawny. I taka też nota.