Prawie w tym samym czasie, co premiera najnowszego DVD Dream Theater „Chaos In Motion 2007 – 2008” pokazało się w polskich sklepach inne wydawnictwo DVD sygnowane nazwą grupy. Nie ma ono nic wspólnego z oficjalną dyskografią formacji i należy je rozpatrywać raczej w kategorii „zgrabnego bootlegu”. Całość firmuje wydawnictwo Woodstock Tapes, które tak na marginesie, wypuściło ostatnimi czasy na rynek (także polski) kilka podobnych koncertowych rarytasów.
Co zawiera płyta? Koncert Dream Theater z 6 maja 2000 roku na Olimpic Tenis Stadium w Seulu. Przypomnę tylko, iż grupa promowała wtedy wydaną w 1999 roku płytę „Metropolis Pt2: Scenes From A Memory” a zwieńczeniem tegoż było wydanie w 2001 roku DVD „Metropolis 2000: Scenes From New York”. I to właśnie cały materiał ze wspomnianego studyjnego krążka jest podstawą tej trwającej godzinę i trzydzieści pięć minut rejestracji. Do tego otrzymujemy niespełna dwudziestominutowy medley z takimi hitami jak „Pull Me Under” czy „Take The Time”.
Muzycznie jest tak, jak… na każdym nieoficjalnym wydawnictwie DT, czyli muzycy perfekcyjnie robią swoje, zaś James LaBrie masakralnie fałszuje „szalejąc na wysokościach” („Strange Deja Vu”, „Home”, „A Fortune In Lies”). Jakby tego było mało, w „Finally Free” ma kompletną wpadkę wchodząc za wcześnie z tekstem. Koreańczycy są jednak wyrozumiali. Ich entuzjastyczne reakcje i śpiew w „The Spirit Carries On” czy „Pull Me Under” robią wrażenie.
A jak to wygląda od strony edytorskiej i technicznej. Hmm… Uwielbiam takie okładki. Koncert jest sprzed ośmiu lat a z okładki spoglądają na nas muzycy wyjęci z promocyjnej fotki… „Chaos In Motion Tour”!! Może jednak ktoś chciał zarobić na doklejeniu się do głównego tegorocznego wydawnictwa nowojorczyków? Nie najlepiej też jest jeśli chodzi o to, co słyszymy i widzimy. Otrzymujemy naturalnie stereo, do tego jeszcze bardzo płaskie i lekko „kartonowe”. Słychać, że dźwięk jest prosto z mikserskiego stołu, bez żadnych obróbek. Obraz (choć jego jakość nie powala – szczególnie rozmyte dalsze plany), zarejestrowany jest jednak bardzo profesjonalnie i całkiem dynamicznie, przy użyciu niemałej ilości kamer. Nagranie troszkę niezgrabnie zmontowano (toporne, cięte łączenia między niektórymi utworami), dostajemy natomiast tytuł każdego kawałka, gdy ten się tylko zaczyna. W pewnym momencie podpisywani są także… muzycy! Razi ohydne i duże logo wydawcy, które musimy oglądać przez cały koncert w prawym, górnym rogu.
Jakichkolwiek bonusów nie stwierdzono. Nie ma nawet menu z dostępem do poszczególnych utworów. Cóż, to rzecz dla absolutnych maniaków i poszukiwaczy, którzy „chcą mieć wszystko”. Z drugiej strony… pewnie ci, o których piszę, dawno już ten materiał mają.