Debiutancki album warszawskiej formacji Pale Mannequin, która powstała trzy lata temu jako solowy projekt gitarzysty Tomasza Izdebskiego. Z czasem dołączali do niego kolejni muzycy, co nie zmienia faktu, że to on jest tu całym mózgiem, nie tylko śpiewa i gra na kilku instrumentach, ale przede wszystkim jest twórcą muzyki i słów. Płyta wydaje się klasycznym koncept albumem o intrygującym – odnoszącym się do tego konceptu – tytule, a jego głównym wątkiem jest przeznaczenie.
A jak to wygląda muzycznie? Grupa już na swojej stronie nie ukrywa porównań do kilku formacji, które słychać w jej twórczości. I choć często takie sugestie są strzałem kulą w płot (bo artysta zawsze to widzi inaczej), tu praktycznie zostałem wyłączony z poszukiwań stylistycznych odniesień.
Bo choć z Katatonią panowie mają chyba tylko wspólny nostalgiczny, melancholijny i dosyć mroczny klimat (nie ma tu łamańców, czy szatkowanych riffów), to już inne kierunki są słyszalne. Jak Opeth, ale ten z wyciszonego Damnation, czy przede wszystkim z ostatnich płyt Michaela Åkerfeldta i spółki, ciągnących w stronę progresywnego grania z lat siedemdziesiątych. Słychać to w singlowym That Evening, Some Down, czy najbardziej różnorodnym i wielowątkowym, trwającym aż dziesięć minut, Lunatic Pandora. To w nim mamy „brudną” gitarę przywołującą w istocie Alice in Chains. Z drugiej strony pomieszczone tu gitarowe solo oddycha Anathemą, która też jest ważną podpowiedzią dla potencjalnego odbiorcy. Oczywiście tą Anathemą z ostatnich lat. No i bezwzględnie słychać tu też Riverside, ten delikatny, melodyjny, z ostatniej płyty Wasteland. Posłuchajcie solowych form gitary w In Parallel II, czy The Weel.
Czy to wszystko obniża wartość płyty? Z pewnością nie. Pamiętajmy, że to dopiero debiut, wzorce są intrygujące a wykonanie i brzmienie (miks i mastering zrobiono w Serakosie) pozwalają na czerpanie przyjemności z odsłuchu. Tym bardziej, że wraz z każdym kolejnym odtworzeniem docierają do odbiorcy dobre, zapamiętywalne melodie i tematy.
To spójna rzecz, utrzymana zazwyczaj w niespiesznych tempach, chwilami wręcz senna i oniryczna. Może trochę brakuje mi w niej większej różnorodności, zaskoczenia i symbolicznego rockowego pazura. Nie wiem też, na ile to przyjęta konwencja, ale widziałbym na następnym albumie więcej wokalnej odwagi, bo tu śpiew Izdebskiego jest zbyt asekuracyjny. Generalnie jednak to dobry początek. Kolejny krok może być jeszcze ciekawszy.