Mimo że w tym roku niemiecka formacja RPWL nagrała aż dwa albumy, studyjny Tales From Outer Space i koncertowy Live From Outer Space, który notabene premierę ma w dniu dzisiejszym, Yogi Lang znalazł czas na wydanie swojego solowego krążka. To ciekawe, bo wokalista grupy czekał aż dziewięć lat z wydaniem następcy debiutanckiego No Decoder. Mniejsza o to.
Ważne że album jest i może cieszyć uszy zarówno miłośników jego twórczości, jak i twórczości niemieckiego zespołu. Tak. Bo podobnie jak prawie dekadę temu Lang nie zaskoczył i nagrał płytę przewidywalną. W klimatach, w których od lat siedzi i z których jest dobrze znany.
Otrzymujemy zatem album utrzymany silnie w stylistyce RPWL i oczywiście… Pink Floyd. Jego solowa twórczość jest naturalnie bardziej stonowana, spokojna i niespieszna. Większość z ośmiu pomieszczonych tu kompozycji utrzymana jest w średnich i balladowych tempach. Do tego z powolnie budowaną atmosferą, podkreśloną ponadto krystalicznie czystym, wysublimowanym (bezpiecznie unikającym wokalnych szarż) głosem Langa. To on w jasny sposób przywołuje jego macierzystą formację. Z drugiej strony są ewidentne kalki Floydów, jak choćby fragmenty pięknego skądinąd (i jednego z najlepszych na płycie) Early Morning Light, w którym w pewnym momencie figury basowe, gitarowe i klawiszowe kopiują styl Anglików arcywiernie. I ta wierność jest zachowana, mimo że tym razem nie wspiera gościnnie Langa, tak jak na debiucie, współpracujący niegdyś z Pink Floyd Guy Pratt.
Są tu utwory, którym ton nadają akustyczne gitarowe tła (Freedom of the Day), są te z majestatycznymi solówkami (Early Morning Light, A Way Out of Here, Don't Confuse Life with a Thought, I'll Be There for You – w tych dwóch ostatnich zagrał Kalle Wallner, kompan Langa z RPWL), są te snujące się w swojej oniryczności i okraszone oceanicznym szumem (The Sound of the Ocean), czy wreszcie te ozdobione majestatycznym, wzniosłym finałem z żeńskim chórem i taką wokalizą (ślicznie kończący płytę I'll Be There for You).
Odmienności przynoszą numery żywsze, jak A Way Out of Here, z szarpiącą gitarą, mającą taką blues rockową podbudowę, i quasi soulowymi zaśpiewami oraz Love is All Around, też mający bluesowe naleciałości. Z kolei w otwierającym całość Move On dostaniemy szczyptę muzyki orientalnej i psychodeliczne solo na klawiszach. Przyjemna to płyta, ani lepsza, ani gorsza od swojej poprzedniczki. Ot, dobry, zasługujący na uwagę album.