Kasety magnetofonowe od kilku lat wracają do łask, co jest dla mnie nie lada zaskoczeniem. Bo moda na płyty winylowe była i będzie zawsze, a z kasetami bywało przecież różnie. Co ciekawe, po kasety coraz chętniej sięgają nie tylko małe, niezależne wytwórnie, ale także tzw. majorsi. Problem jest tylko taki, że (podobno) kończą się światowe zapasy taśmy magnetofonowej i za bardzo nikt się nie kwapi, aby na nowo ją produkować. Niestety, jak czegoś jest mało, to zaczyna być trudno dostępne, a co gorsza – drogie. Ale zostawmy już temat kaset, bo to jest materiał na osobny artykuł. Ja dodam tylko od siebie, że miło jest od czasu do czasu recenzować materiał z takiego nośnika. Niezależnie od muzyki, przypomina mi to lata ’90, kiedy w sklepach było mnóstwo kaset (zazwyczaj kosztowały 50%-60% mniej niż płyty kompaktowe), a wszelkiego rodzaju scena niezależna bardzo ochoczo sięgała po ten rodzaj nośnika. Tak, może młodsza młodzież tego nie pamięta, ale jeszcze kilkanaście lat temu komputerowa nagrywarka CD-R była dość drogim luksusem, a podobnie rzecz miała się z płytami. Co ciekawe, gros płyt CD-R z tamtego okresu obecnie już niestety nie działa, szczególnie te mniej markowe nośniki zwyczajnie się utleniły i słyszalne są na nich błędy. Także i tutaj kasety okazały się trwalsze. Sam posiadam w domu sporo kaset nagrywanych w domowych warunkach i brzmią – pomimo upływu lat – doskonale. No i także dzięki poczciwym kasetom ludzie wyszli z muzyką na ulice. Trudno było sobie to wyobrazić w przypadku szpul albo płyt 10-12 calowych. Wystarczy już tego hołdu dla taśmy, przejdźmy do sedna.
Kilka tygodni temu trafiło do mnie kasetowe wydawnictwo Kadavera zatytułowane Hypothermiasma. W przeszłości już kilkakrotnie miałem przyjemność recenzować albumy tego izraelskiego speca od szeroko pojętej muzyki eksperymentalnej z naciskiem na noise. Hypothermiasma jest jednym z ostatnich dokonań Izraelczyka, obok This Time... It's Cancer (CD) oraz także kasetowego splitu pt. Sepsis z amerykańską Macronymphą. Obie pozycje mocno polecam, są dostępne także w postaci cyfrowej na Bandcamp (linki podałem wyżej). I o ile Sepsis to dwie długie, dość monumentalne kompozycje, które dla niewprawionego w noisie mogą być problemem w odbiorze, to Hypothermiasma, wydana w australijskim wydawnictwie Fall of Nature, może spokojniej zainteresować takiego słuchacza, gdyż w tym przypadku Kadaver skupił się na krótszych formach, gdzie średni czas długości utworu mieści się w przedziale od 4 do 5 minut.
Stronę A otwiera „Torment Treatment”, kompozycja przepełniona najróżniejszymi deformacjami, szumami i trzaskami; gdzie w tle miejscami pobrzmiewa jakby przesterowany głos tudzież wykorzystane zostały efekty gitarowe (?). Dalej mamy „Popcorese”, które już od pierwszej chwili brzmi jak odważne skrzyżowanie klasycznego noise z połamanym, przesterowanym IDMem. Jest dobrze, a pasaże białego szumu kończą się jakimś bliżej nieprzypisanym cytatem. Na takie bogactwo orzeźwiającej kakofonii nie można pozostać obojętnym, trzeba brnąć w nią dalej. Dwa kolejne utwory to: „Self Inflicted Decapitation” oraz „Infantophile Obstetrician”. W pierwszym słychać zdecydowanie echa klasycznego hałasu spod znaku japońskich mistrzów, zaś kończący pierwszą stronę taśmy „Infantophile Obstetrician” swobodnie nawiązuje do wcześniejszego „Popcorse”. Znów pobrzmiewają tutaj strzępy elektroniki, a gdyby ktoś zdecydował się przerobić internetowego klasyka „Nyan Cat”, to brzmiałoby to właśnie tak. Chwila wyciszenia i zmiana strony na część B. Jeśli posiadamy magnetofon z autorewersem, to w sumie nic nie musimy robić, jak tylko łapać oddech, aby przygotować się na kolejną ścianę szorstkiego dźwięku spod ręki Kadavera.
Drugą stronę otwiera „23 Shades of Decomposition”, najdłuższa i z całą pewnością najspokojniejsza kompozycja na tym albumie. I chyba moja ulubiona. Dość subtelne dźwięki, przeplatane z bliżej niekreślonymi melorecytacjami, jakby modłami. Dopiero w drugiej części utworu częstotliwości stają się nieco niższe i dość przyjemnie przewiercają narząd słuchu. Od razu taka różnorodność przypadła mi do gustu. Aż chce się przewinąć taśmę do początku! Dalej znów mamy bardziej klasyczną „Marutę”, która chyba najmniej przypadła mi do gustu. Może przez swą monolityczność w strukturze? Na szczęście została nieco posiekana ciekawymi wstawkami opierającymi się na przesterowanym wokalu i efektach. Całość kończy się bardzo ciekawym „Pink Sabbath”, jedną z ciekawszych kompozycji w dorobku Kadavera. Spokojna i nieco mniej radykalna w swej strukturze układanka wycisza się w ostatniej fazie i… zaglądamy na odprawianą po łacinie mszę. Amen! – tak kończy się Hypothermiasma, ale przecież zawsze możemy wrócić do początku.
Reasumujac, Hypothermiasma to kolejna interesująca rzecz w już dość bogatej dyskografii Michaela Zolotova. Do tego bardzo ładnie wydana. Jak zawsze w przypadku zakupu albumu bezpośrednio od artystki dostaniecie trochę miłych drobiazgów. Miłośnicy gęstego, dobrze doprawionego hałasu na pewno będą uradowani tymi jakże sympatycznymi dźwiękami. Zaś nieprzekonanym polecam z czystej ciekawości. Dobry hałas działa zawsze oczyszczająco!